Olek Krupa ma w dorobku około 60 ról filmowych i telewizyjnych / Archiwum
Olek Krupa ma w dorobku około 60 ról filmowych i telewizyjnych / Archiwum

Po latach znowu gra pan w krakowskim Teatrze STU. Jakie emocje temu towarzyszą?
Reżyser Krzysztof Jasiński zaproponował mi role w „Królu Learze” i w „Zemście”. Granie po trzydziestu latach w języku polskim, którego nie używałem na co dzień, było bardzo trudne. Ale czuję, że po pierwszym spektaklu zrzuciłem pewien balast ze swoich ramion. To był ogromny ładunek emocji i strach przed błędem, który jest w ryzykownych zawodach. Czy to kierowcy rajdowego, czy alpinisty. Przez lata jeździłem do Krakowa, żeby spotkać się z przyjaciółmi, wypić kawę, zjeść kolację. To zaczynało być coraz bardziej nudne. A teraz znów gram! To dla mnie ogromny stres, ale czuję, że widz czeka na moje pojawienie się na scenie.

Trudno znaleźć o panu jakiekolwiek informacje, poza bogatą filmografią... Jak pan trafił do teatru, do filmu?
Zaczęło się od mojej profesorki z liceum Powstańców Wandy Różańskiej. Ona uczyła nas analizy wierszy, uważała, że dobrze recytuję poezję, mam pewną wrażliwość. I powiedziała, że dobrze czułbym się w Teatrze Poezji, który prowadził Wojciech Bronowski. Wojtek i jazzman Czesław Gawlik byli moimi mistrzami w Rybniku. Chcę zaprosić i Wojtka, i Czesia do Krakowa na „Króla Leara”, a potem na „Zemstę”. Aczkolwiek Czesław mówił mi, że nie wyobraża sobie mnie w roli Papkina...

Wyjechał pan z Rybnika dawno temu. Prosto do szkoły teatralnej?
Mój ojciec bardzo chciał, żebym został prawnikiem. Pojechałem więc do Wrocławia, zdałem na studia, ale miałem jeszcze poprawić jeden egzamin. Nie udało się. Żeby nie wzięli mnie do wojska, poszedłem do Studium Nauczycielskiego w Katowicach. Tam też recytowałem poezję. Ale nie napisałem końcowej pracy. Zatrudniłem się w Zakładzie Poprawczym w Krupskim Młynie. Zaprzyjaźniona pani psycholog napisała do mnie, że może zawód nauczyciela jest nie dla mnie, że powinienem szukać tego teatru i filmu. Posłuchałem tej sugestii. Było 2000 kandydatów i góra 20 miejsc. Byłem jedynym kandydatem, który nie uczył się do egzaminów z aktorem. Mimo to zdałem do szkoły teatralnej, ale przekroczyłem limit wieku. Dzięki wstawiennictwu profesora Łomnickiego ministerstwo pozwoliło przyjąć mnie na studia.

Jak zareagowali na to rodzice?
Ojciec powiedział: Niech robi to, co przyniesie mu satysfakcję. Był głównym księgowym w Samopomocy Chłopskiej. Bardzo precyzyjny, poprawny człowiek. Pamiętam, że zawsze miał idealnie zaostrzone ołówki. Czasem tylko znikał na tydzień, wyjeżdżał na narty. Kochał narty. Matka chciała być pianistką, przyjaźniła się z Lidią Grychtołówną. Zajmowała się domem. Wychowała mnie i moich braci na porządnych ludzi. Wpoiła mi pewne poczucie piękna. Ojciec twardy facet, mama bardzo delikatna. Coś ze mnie ulepili.

Pańska mama wciąż mieszka w Rybniku.
Tak, w moim rodzinnym domu, ma 90 lat. Ojciec zmarł na raka płuc. Bardzo dużo palił. Ja miałem akurat fantastyczny okres zawodowy. Byłem w Stanach, grałem na Zachodnim Wybrzeżu, dostałem nagrodę za kreację aktorską. Wtedy dowiedziałem się, że ojciec ma raka. Wcześniej sądziłem, że to choroba płuc, którą da się wyleczyć. Też dużo paliłem, nawet ponad 60 papierosów dziennie. Rzuciłem palenie, widząc umieranie ojca w wieku 62 lat.

Do Stanów pierwszy raz pojechał pan już w połowie lat 70. Jak do tego doszło?
Na scenie w Płocku, gdzie grałem tuż po studiach, zobaczył mnie teoretyk teatru, który pisał pracę o teatrze wschodnioeuropejskim, i zaprosił do Ameryki. Poleciałem. Na miejscu okazało się, że on został w Berlinie, bo zakochał się w jakiejś pani, a ja wylądowałem w USA sam z plecakiem, gitarą i 75 dolarami w kieszeni. Zatrzymałem się u Philipa Arnaulta, związanego z międzynarodowym ruchem teatralnym. Znałem go jeszcze z Płocka, bo był w Polsce z żoną, gościłem ich nawet u siebie w mieszkaniu.

Dlaczego wtedy zdecydował się wracać do Polski?
Nie wyobrażałem sobie życia poza Polską. Byłem przepełniony poczuciem misji zawodu aktora. Razem ze mną przyjechała moja przyszła żona Noa, znakomita amerykańska kompozytorka. Po powrocie grałem jeszcze w Płocku, gdzie wypatrzył mnie Krzysztof Jasiński, twórca Teatru STU. Trafiliśmy do Krakowa, moja kobieta też dostała pracę w teatrze Jasińskiego. W 1980 roku wróciła do Stanów. Dlaczego? Tak doradził amerykański konsul, z którym byliśmy w kontakcie. Wiedział, a może przeczuwał, że coś w kraju będzie się zmieniało. Rozmawialiśmy przy głośno nastawionym radioodbiorniku, żeby nasze rozmowy nie były kontrolowane. W drodze była już nasza córeczka. Julia miała się urodzić w Polsce. Ale amerykański dyplomata przekonywał nas, żeby dziecko przyszło na świat jednak w Stanach... Ja zostałem w Polsce jeszcze przez rok. Nie było łatwo wyjechać, trzy razy przepisywałem bilet. Opuściłem kraj dopiero w 1981 roku, tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego.

W Stanach gra pan u największych reżyserów. Jak pan dostał rolę u Woody'ego Allena w filmie „Co nas kręci, co nas podnieca”?
Dużo wcześniej zostałem zaproszony na casting do innego filmu Allena. Woody zwinął kawałek papieru w rulonik i obserwował mnie przez ten otwór. Byłem bardzo butny, taki polski mądrala. No i zapytałem go, czy jest kapitanem statku. On się speszył, powiedział: Doskonale, dziękuję bardzo. I w filmie nie zagrałem. Po latach wybierałem się z przyjacielem na narty. W połowie drogi odebrałem telefon z zaproszeniem na casting. W filmie gram Ala Morgensterna, który żyje w miłosnym trójkącie. Pytałem Woody'ego, jak mam czytać książkę o erotyzmie. Odpowiedział, że mam to robić, jak chcę, a jak będzie źle, to mi powie. Praca z nim jest tak wspaniała, że z radością przyjąłbym jakąkolwiek kolejną propozycję grania u niego. Tak samo jak u braci Coenów, z którymi pracowałem dwukrotnie.

W zeszłym roku zagrał pan w kolejnym kinowym przeboju, filmie „Salt” z Angeliną Jolie. Jak pan wspomina pracę nad tym filmem?
Angelina rzeczywiście jest piękna, kamera ją wręcz całuje. Tuż przed zdjęciami wróciłem akurat z Alaski, zdobywałem McKinleya. Byłem potwornie zmęczony. W filmie gram prezydenta Rosji, którego ma zabić Angelina. Leżę na kupie gruzu, już półmartwy. Angelina ma mnie dostrzelić. Ktoś mi powiedział: Idź odpocząć. A ja byłem tak zmęczony, że dobrze mi się leżało na tym gruzie... W „Salt” zagrał też Daniel Olbrychski, z którym teraz występuję w Teatrze STU.

Czy teraz często pan wraca do Rybnika?
Ten rok jest bardzo szalony, bo przyjeżdżam przecież na spektakle do Krakowa, a miałem grać tylko trzy gościnne występy! Ale zdarzają się takie sytuacje jak ta, kiedy przechodziłem przez park w Nowym Jorku. Odezwał się telefon z Krakowa, dzwonił Krzysztof Jasiński z pytaniem, co robię w niedzielę. Myślałem, że jest w Nowym Jorku, że chce się spotkać. Chciałem nawet odpowiedzieć, że za bardzo nie mam czasu. A on prosił, żebym przyleciał do Polski i zagrał. Przyleciałem na jedną noc, zagrałem. Bywam więc w Rybniku dość często.

Do Rybnika przyjeżdża pan obecnie tylko ze względu na matkę?
Przyjeżdżam tutaj już tylko prywatnie, ale nie tylko z powodu mamy. Dobrze się tutaj czuję. Lubię jeździć rowerem po okolicznych lasach. Rybnik jest bardzo ładny, bardzo kulturalny, dzięki takim ludziom jak m.in. Czesiu czy Wojtek. Koledzy z mojego czasu są już przez życie jakby uspokojeni, a mnie ciągle nosi po świecie i szukam. Zawsze wielką radość sprawiają mi przypadkowe spotkania na ulicy w Rybniku, chociaż wzajemne rozpoznawanie się jest coraz trudniejsze z racji upływu czasu.

Rozmawiałem z prezydentem Rybnika, z dyrektorami teatru, muzeum. Chcieliby panu przyznać Złotą Honorową Lampkę Górniczą, nagrodę Rybnickich Dni Literatury, zorganizować benefis. Co pan na to?
Nie chcę, takie rzeczy mnie peszą. Najlepsze spotkanie z ludźmi, z Rybnikiem byłoby przez moją pracę. Wolałbym tutaj przyjechać z teatrem i zagrać „Króla Leara” czy „Zemstę”. Może przyjechałby też Daniel Olbrychski, Jerzy Trela? Ale to dość skomplikowane sprawy...

Spotykamy się przed świętami. Gdzie je pan spędzi?
Z mamą zjem symboliczną kolację wigilijną w Polsce, a potem wracam do Stanów. Moja była żona jest ciężko chora i spędzimy ten czas razem. Bo choć życie nas rozdzieliło, to nadal się przyjaźnimy. Pójdziemy do przyjaciół, zjemy polską kolację. Córka ma 32 lata, jest rozdarta między Polską i Stanami Zjednoczonymi, ten polski element jest dla niej bardzo ważny.




Olek Krupa...
...urodził się w Rybniku. Jest absolwentem Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej. Od 1976 roku związany był z krakowskim Teatrem STU. W 1981 roku wyjechał na stałe do Stanów Zjednoczonych. Zagrał około 60 ról filmowych i telewizyjnych, m.in. w: „9 i pół tygodnia” (jako Bruce), „Alex – sam w domu” (szef gangu Peter Beaupre), „Tajne przez poufne” (Krapotkin), „Co nas kręci, co nas podnieca” (Al Morgenstern), „Salt” (Matwiejew, prezydent Rosji). Występuje w teatrach. – W filmie gram role drugoplanowe, w teatrze główne – mówi.
Kocha góry i jazdę na motorze. Kilka lat temu zdobył Mont Blanc, najwyższy szczyt Europy. – Nie dlatego, że jestem alpinistą, ale dlatego, że bardzo precyzyjnie wykonywałem swoje czynności. Czy można porównać aktorstwo do wspinania? Jest ogromne uduchowienie. Jedno i drugie jest bardzo mozolne – twierdzi. Był związany z kompozytorką Noą, mają córkę Julię, która napisała biografię Romana Polańskiego, bardzo dobrze przyjętą przez krytykę. Olek Krupa chciałby znaleźć wydawcę tej książki w Polsce. (adr)

2

Komentarze

  • El Nacyna Też Olek 27 grudnia 2011 16:00Interesująca rozmowa. życzę pomyślności i dużo zdrowia, by tak atrakcyjne życie mogło dalej trwać, dla własnej chwały i chwały Ducha Rybnickiego.
  • leonard Pozdrowienia! 23 grudnia 2011 17:07Rybnik pozdrawia Panie Olku! Szczerze mówiąc nie miałem pojęcia, że mamy wśród nas człowieka o takim dorobku jak Pan. Mam nadzieję, że przyjdzie nam się kiedyś spotkać na jakimś spotkaniu autorskim albo benefisie w rybnickim teatrze.

Dodaj komentarz