Miejsce katastrofy po ugaszeniu ognia / Archiwum
Miejsce katastrofy po ugaszeniu ognia / Archiwum

 

Blisko 95 lat temu w rejonie Rud rozbił się bombowiec, na którego pokładzie było osiem osób i góra pieniędzy. Były to ukraińskie hrywny.


 Henryk Postawka, pasjonat z Górek Śląskich, wyciągnął na światło dzienne informację o tym, że w naszym regionie doszło do pierwszej katastrofy lotniczej na Górnym Śląsku. W rejonie Rud rozbił się bombowiec, na którego pokładzie było osiem osób i góra pieniędzy przeznaczonych dla Ukraińskiej Republiki Ludowej Szymona Petlury, która walczyła wtedy o niepodległy byt. – Pierwszą osobą, która zwróciła mi uwagę na ten dramat, był historyk amator Henryk Guzdek. To on wyszukał w bibliotece cyfrowej w Raciborzu archiwalne numery "Nowin Raciborskich" z 1919 roku, które okazały się najbardziej cennym materiałem – pisze w swoim opracowaniu Henryk Postawka.
 
Hrywny, nie ruble
 
Polskojęzyczne "Nowiny Raciborskie" z 6 sierpnia 1919 roku doniosły czytelnikom o "Nieszczęściu lotniczym pod Dziergowicami". Oto treść tej informacji. "Racibórz. 4 sierpnia. Pod Dziergowicami runął dziś przed południem o godzinie 11 wielki samolot o dwóch motorach w płomieniach na ziemię. Podróżni, ośmiu ludzi, ponieśli śmierć na miejscu. W samolocie znajdowało się kilka gołębi, które jeszcze żyły, oraz wielki worek z rosyjskimi pieniędzmi, które kolejarze pozbierali. Sprowadzony z Raciborza grencszuc odstawił resztki samolotu wraz z gołębiami do Rud. Biuro Wollfa, donosząc o wypadku pisze, iż prawdopodobnie był to samolot polski".
Okazało się, maszyna należała do Niemieckiego Towarzystwa Lotniczego (Deutsche Luft Reederei), a wyczarterowało ją młode państwo o nazwie Zachodnia Ukraińska Republika Ludowa. Na pokładzie znajdowały się nie rosyjskie ruble, lecz hrywny wydrukowane w Niemczech. Z ziemi podnosili je nie tylko kolejarze, lecz także m.in. grzybiarze, bo akurat nie brakowało ich w lasach, które wówczas należały do księcia raciborskiego. Henryk Postawka podkreśla jeszcze jedno: "Nowiny Raciborskie" podają, że tragedia rozegrała się pod Dziergowicami, a nie mogły znać dokładnego jej miejsca, bo on ustalił je dopiero niedawno na podstawie aktów zgonów wszystkich ofiar, które dostał do wglądu w Urzędzie Stanu Cywilnego w Kuźni Raciborskiej.
 
Eksplozja i płomienie
 
– Zastanawiające, skąd redakcja polskojęzycznej gazety ukazującej się na terenach państwa niemieckiego miała tak dokładne informacje – konkluduje Henryk Postawka. Jak podkreśla, "Nowiny Raciborskie" zwracają uwagę, że samolot zapalił się i runął na ziemię wskutek eksplozji motoru. Krótko przed upadkiem słyszano wyraźnie huk, jaki towarzyszy zwykle wybuchowi. Gazeta pisała o tragedii kilka razy. 13 sierpnia podała, że samolot leciał od strony Kędzierzyna w kierunku Dziergowic, gdzie opuścił się na wysokość mniej więcej 50 metrów nad ziemią. W tej chwili nastąpiła eksplozja, a jeden z pasażerów zeskoczył na ziemię i zginął.
Kilka kroków dalej znaleziono kasetę na pieniądze, niestety już pustą, gdyż jej zawartość (monety złote i srebrne) rozebrali ludzie, którzy pierwsi przybiegli na miejsce katastrofy. "Latawiec (tak maszynę nazwał dziennikarz) spadł do lasu, łamiąc około 300 drzew bardzo grubych. Dostęp do niego był bardzo utrudniony, gdyż ogień przybierał coraz szersze rozmiary. To też zdołano zaledwie uratować dwie skrzynki pieniędzy papierowych, jakie opodal latawca leżały" – podaje gazeta . Jeszcze bardziej rewelacyjnie wieści znajdujemy w wydaniu z 22 sierpnia 1919 roku, jako że z notatki wynika, jakoby samolot był ostrzeliwany i zapalił się.
 
Wszystko za późno
 
"Widziałem, jak jeden z pasażerów wyrzucił ze statku dwie skrzynie, a potem, zaopatrzony w przyrząd ratunkowy, z aeroplanu sam wyskoczył. Aparat ratunkowy jednak zawiódł, a wyskakujący rozbił się o ziemię. Samolot niebawem spadł także na ziemię, grzebiąc pod sobą ośmiu pasażerów. Katastrofa nastąpiła nad lasami i nim ludzie nadbiegli, wszelka pomoc była spóźnioną. W samolocie wieziono ukraińskie i niemieckie banknoty oraz kilka worków monety złotej. Części pieniędzy niespalonych nadbiegający rozdzielili między siebie. Nadeszły później grencszuc przeszukiwał obecnych i część papierów odebrał" – piszą "Nowiny Raciborskie" sprzed 95 lat.
 Zachowały się też wspomnienia Josefa Tworuschki (tego dnia szedł na spacer do Jagdhaus Przy Mostku), które znalazły się w książce o Kuźni Raciborskiej wydanej w języku niemieckim. "Naraz usłyszeliśmy głośny szum silnika. Byłby to ktoś z książęcej administracji, może sam Herzog? Jednak jak twierdził leśniczy, takie odwiedziny nie były zapowiadane. Szum motoru stawał się coraz głośniejszy. Nie można było uspokoić psa. Spojrzeliśmy w niebo, widzimy samolot, który zbliżał się ku nam. Obserwując go przez lornetkę stwierdziliśmy, że coś było z nim nie w porządku. Tracił ciągle na wysokości. Czyżby pilot chciał awaryjnie lądować w środku lasu? Teraz patrzyliśmy uważnie: była to ciężka maszyna z wieloma członkami załogi. Leciała coraz to niżej. Z samolotu były wyrzucane skrzynie. Krzyki członków załogi przebijały się poprzez hałas silnika" – czytamy w książce.
 
Wyrzucali, co mogli
 
Dalej dowiadujemy się, że z pokładu maszyny wyrzucano coraz więcej paczek papieru, a wkrótce ponad całym lasem ścieliła się chmura latających kartek. "Cały las zdawał się być kotłem czarownic. Zbieracze jagód podnieśli krzyk i lament, nie można było własnych słów usłyszeć. Mnóstwo młodzieży pobiegło w kierunku samolotu. Nagle z samolotu buchnął płomień. Ludzie w środku ciągle jeszcze wyrzucali skrzynie i papier luzem. Prawdopodobnie chcieli odciążyć maszynę, daremna była jednak ich praca. W ciągu paru chwil cały samolot stanął w płomieniach. Jeden z pilotów próbował w ostatniej chwili na stosunkowo małej wysokości ratować się skokiem ze spadochronem. Nie powiodło mu się, znaleziono go martwego" – wspomina Josef Tworuschka.
Maszyna była wtedy tak nisko, iż ocierała o korony drzew. Świadkowie usłyszeli odgłos, jakby została zestrzelona. Albo huk pochodził stąd, że amunicja eksplodowała w płomieniach? W międzyczasie Josef Tworuschka i jego towarzysze dobiegli do samolotu. Był rozbity, szczątki  rozrzucone na wiele metrów, a drzewa wokół całkiem połamane. Wkrótce przybyli żołnierze Straży Granicznej, którzy stacjonowali w Rudach, i odgrodzili miejsce wypadku. Można było tam wejść dopiero wtedy, gdy ustały odgłosy eksplozji. Josef Tworuschka wspomina, że choć sam doświadczył okropności wojny, był wstrząśnięty tym, co zobaczył.
 
Kupa złomu
 
"Z maszyny pozostała kupa złomu, siedmiu ludzi zostało nie do rozpoznania zwęglonych. Na podstawie resztek materiału zostało stwierdzone, że nosili rosyjskie mundury. Pilot, który wyskoczył, był cywilem. Nieszczęśnicy zostali pochowani na cmentarzu w Rudach. Maszyna transportowała ładunek ukraińskich banknotów. Prawie wszystkie dzieci, które znalazły się w lesie, napchały swoje kieszenie papierowymi banknotami, które, jak się zaraz wyjaśniło, były bezwartościowe. Jaki był cel tego nieszczęsnego transportu pieniędzy, nie dowiedzieliśmy się" – wspominał Josef Tworuschka.
Okazało się, że transport był konsekwencją tego, co nastąpiło po zakończeniu pierwszej wojny światowej, kiedy zawalił się stary porządek geopolityczny Europy. Powstało kilka nowych państw (w tym odrodzona Polska) i zalążki innych, jak np. Ukraińska Republika Ludowa, która od początku była w stanie wojny z bolszewikami, białoarmistami, Polską i Rumunią, więc tym bardziej potrzebowała pieniędzy. Z tego powodu w Niemczech powstała ukraińska agencja finansowa (jej misję opisał historyk Pavlo Hai-Nyzhnyk), w ramach której wydrukowano miliard hrywien, a na Ukrainę za zezwoleniem swojego rządu miało je przewieźć DLR. Operację zaplanowano na lato1919 roku.
 
Nieudana misja
 
Do tego celu rząd ukraiński wynajął od towarzystwa trzy bombowcem, ale żaden nie wypełnił zadania, w dodatku wszystkie zostały utracone. Jeden 29 lipca na lotnisku w Wiedniu skonfiskowali francuscy żołnierze, drugi 4 sierpnia rozbił się pod Rudami, a ostatni z powodu problemów z paliwem musiał lądować w czasie lotu do Kamieńca Podolskiego. Było to 19 września. Rumuńscy żołnierze aresztowali załogę, a maszynę i ładunek zarekwirowali. Wedle holenderskiego historyka lotnictwa Boba Muldera flota DLR w całym sezonie 1919 przewiozła 2921 pasażerów oraz 93,15 tys. kg towarów, ponadto nikt nie zginął ani nie został ranny, ale ta ostatnia informacja okazała się błędna. Dodajmy, że z owego miliarda hrywien na Ukrainę dotarło raptem 25 proc. tej sumy.
Nadmieńmy, że drugi bombowiec typu Zeppelin Staaken (takie maszyny miało na wyposażeniu DLR) wystartował z Psiego Pola pod Wrocławiem i też leciał do Kamieńca Podolskiego. Wyruszył z dwudniowym opóźnieniem z powodu awarii (tak wynika z notatki, którą znaleziono przy jednej z ofiar), ale nie mamy wiedzy, czy przyczyniło się to do katastrofy. Na pokładzie było sześciu członków załogi i dwóch członków delegacji ukraińskiej. Najważniejszym człowiekiem był Dmytro Witowski, oficer, uczestnik konferencji pokojowej w Wersalu pod Paryżem, zwolennik pojednania z Polską. Nie należy wykluczyć, że wśród milionów hrywien były również marki niemieckie, i to nawet w złocie.
 
Dziwny przypadek
 
O ile te pierwsze nie przedstawiały dużej wartości, bo w 1923 roku Ukraina utraciła nadzieję na niepodległość, o tyle marki, o ile były, przydałyby się okolicznym mieszkańcom. Henryk Postawka zwraca uwagę, że wszystko rozegrało się na pograniczu powiatów raciborskiego i rybnickiego, gdzie ulica Zakazana krzyżuje się z potokiem Pogonica i gdzie według przekazów już w następnym roku mieli ukrywać się propolscy powstańcy. – Moim zdaniem to nie przypadek, że z Dziergowic i Solarni pochodziły oddziały powstańców walczących o przyłączenie Śląska do Polski. Nie wyciągam tu wniosków z powodu słabej dokumentacji historycznej. Naświetlam jednak problem. Może ktoś to później powiąże – konkluduje Henryk Postawka.

 

 

Materiał powstał na podstawie opracowania tekstu Henryka Postawki. Autor jest nauczycielem języków obcych w Gimnazjum nr 4 w Rybniku.

Komentarze

Dodaj komentarz