Rybniczanie u właściciela fermy słoni / Archiwum
Rybniczanie u właściciela fermy słoni / Archiwum

 

Ela i Robert Rafińscy z Rybnika trzy tygodnie podróżowali po Indiach, poznając zarówno miejsca turystyczne, jak i takie, których próżno szukać w przewodnikach.

 

Niezwykły kraj orientu, pełen tajemnic, gdzie na każdym kroku są ślady kilu tysięcy lat historii, bogactwo kolorów, smaków i zapachów, wszechobecna kakofonia, głębia duchowości, bieda albo wręcz nędza przemieszana z ogromnym przepychem i brak pośpiechu, który charakteryzuje dosłownie wszystkich mieszkańców. Tak pokrótce można streścić obraz Indii wyłaniający się z opowieści Eli i Roberta Rafińskich, którzy niedawno wrócili z trzytygodniowej wyprawy do tego dalekiego kraju.
 
Gotowy plan
 
– Do wyjazdu przygotowywaliśmy się przez kilka miesięcy. Oczywiście można podejść do wszystkiego spontanicznie, ale nam szkoda było czasu na szukanie na miejscu kolejnych połączeń kolejowych czy noclegów. Mieliśmy przygotowany dokładny plan, co i kiedy zwiedzamy i wykupioną większą część biletów. Zwiedzaliśmy zarówno miejsca typowo turystyczne, jak i zwykłe miejscowości, o których przewodniki nie wspominają – mówi Ela Rafińska. Zwiedzanie Indii rozpoczęli w stolicy – Delhi, potem było m.in. Khajuraho z zespołem świątyń hinduistycznych z erotycznymi motywami, Waranasi, gdzie bez przerwy odbywają się pogrzeby nad Gangesem, przepięknie położony Rishikesh z raftingiem u źródeł Gangesu, Amritsar ze Złotą Świątynią, jak i wiele innych miejsc.
Przemierzając Indie, rybniczanie poruszali się głównie pociągami. – Ceny biletów w tzw. klasie sleeper, w porównaniu do naszych są bardzo niskie. Przykładowo za bilet z Deli do Khajuraho, które dzieli ok. 650 km, zapłaciliśmy w przeliczeniu 17.50 zł. Często wybieraliśmy nocne pociągi, więc mieliśmy i transport, i nocleg w jednym. Indyjskie pociągi są bardzo długie, z jednego końca składu drugiego w zasadzie nie widać, a mimo to wagony zawsze są wypełnione podróżnymi – opowiada Robert.
 
Gościnni Hindusi
 
W trakcie wyprawy rybniczanie korzystali także z gościnności tubylców. Poprzez internet nawiązali kontakt z rodzinami, u których później nocowali. Jeden z Hindusów, który ich gościł, jest właścicielem fermy słoni. Domy w Indiach są bardzo skromne, niemalże pozbawione mebli. Wszystko w zasadzie odbywa się na podłodze, tam się jada posiłki, rozmawia, wykonuje codzienne czynności, a czasem i śpi. W łazience często zamiast prysznica musiało wystarczyć wiadro wody i grzałka. Dom przeciętnego Hindusa pozbawiony jest dekoracji, ludzie nie mają potrzeby kupowania i gromadzenia czegokolwiek. Hindusi mogliby sobie ułatwić życie, ale jakby dobrowolnie z tego rezygnują. Dla przykładu każdy używa smartfona, ale pralki już niekoniecznie – opowiada Ela.
Biorąc pod uwagę wydatki poniesione na miejscu, najdroższe były bilety wstępu. W Indiach są ogromne dysproporcje w cenach, turyści zagraniczni płacą o wiele więcej niż miejscowi. Przykładowo wstęp do pałacu Tadż Mahal dla Hindusów wynosi 20 rupii, a dla turystów aż 750. – Najbardziej zaskoczył nas Ganges. Na północy woda jest czysta, krystaliczna, dalej niesie w sobie w zasadzie wszystko, począwszy od darów ofiarnych, a skończywszy na nieskremowanych do końca szczątkach ludzkich czy zwykłych śmieciach. Mimo to nawet tam, gdzie strasznie brudna, woda w ogóle nie śmierdzi – opowiadają Rafińscy.
 
Trzy religie
 
Indie są krajem trzech dominujących religii, hinduizmu, islamu i sikhizmu. Ogromne przywiązanie do tradycji i religii powoduje, że kraj wypełniony jest świątyniami różnych bóstw, które zazwyczaj są bardzo ozdabiane. – Wewnątrz jest niezwykle kolorowo, pełno posążków, kwiatów, kadzidełek. Trochę to wszystko kiczowate, ale robi wrażenie. Byliśmy też w świątyni małp i szczurów. Do każdego miejsca kultu wchodzi się boso, nawet do kościoła katolickiego. W świątyni szczurów też trzeba było zdjąć obuwie, a jako że jest tam pełno małych gryzoni, toteż i sporo odchodów na posadzkach. Chociaż to i tak nic w porównaniu z uczuciem, jakie daje szczur przebiegający po nodze – opowiada Ela.
Za sprawą hinduizmu Indie są krajem, w którym szczególną rolę przypisuje się zwierzętom. Widok krowy (świętej oczywiście, wedle miejscowych wierzeń) w centrum miasta nikogo tam nie dziwi, podobnie jest w przypadku wszędobylskich małp. – W drodze do świątyni małp można nawet wypożyczyć, oczywiście za opłatą, kij do ich odpędzania. Niektóre skakały po blaszanych dachach hoteli, uniemożliwiając sen, inne nie miały skrupułów, by wyrwać z ręki banana – opowiada Ela. Z urokiem tzw. miejsc turystycznych, jak opowiadają Ela i Robert, gryzie się miejska, nieatrakcyjna architektura. – W dodatku ulice są strasznie brudne, wszędzie walają się śmieci, a samochody, motorki, riksze czy tuk-tuki jeżdżą bez przerwy we wszystkich kierunkach, trąbiąc nieustannie. Na indyjskich ulicach można załatwić wszystko, od drobnych napraw krawieckich, po wyrwanie zęba – wspominają.
 
Atrakcja dla tubylców
 
Podsumowując pobyt w Indiach, rybniczanie opowiadają także o dużym zainteresowaniu, jakie wzbudzali wśród mieszkańców. – W Indiach trzeba przywyknąć do ciągle wpatrujących się w człowieka dużych, czarnych oczu. Dla tubylców to my byliśmy niebywałą atrakcją, co chwile ktoś pytał, czy może sobie zrobić z nami zdjęcie. Dla mnie ta podróż to była wielka przygoda. Nie jest to kraj, w którym chciałabym mieszkać, ale kraj, który na pewno warto poznać – podsumowuje Ela Rafińska.

Komentarze

Dodaj komentarz