Adam Makowicz przed domem przy ulicy Strzeleckiej / Dominik Gajda
Adam Makowicz przed domem przy ulicy Strzeleckiej / Dominik Gajda

 

 Najpierw była willa przy ulicy Strzeleckiej, potem mieszkanie przy ulicy Rudzkiej, szkoła braci Szafranków, muzykowanie z Czesławem Gawlikiem. Mistrz na stałe wyjechał stąd prawie 55 lat temu...

 

Jesień będzie w Rybniku należała do Adama Makowicza – zapowiedział prezydent Piotr Kuczera. Wykorzystując kilkudniową obecność mistrza w mieście, poprosiliśmy, żeby pokazał nam "swój" Rybnik. Słynny pianista jazzowy przeniósł się tu razem z rodzicami i siostrą z zaolziańskiego Gnojnika w 1946 roku. Jego ojciec był inżynierem maszyn górniczych. Dostał pracę w Rybnickim Zjednoczeniu Przemysłu Węglowego.

 

Wielka służbówka

 

Mały Adam miał wtedy sześć lat (urodził się 19 sierpnia 1940 roku). W Rybniku zaczął chodzić do pierwszej klasy. Rodzinka zamieszkała w dużej, dwupiętrowej willi przy ulicy Strzeleckiej (dzielnica Północ). Dom stał na skraju zabudowań, za nim były już tylko łąki i lasy. Dzisiaj wyrosły już kolejne budynki... – Wiosną te pola tworzyły piękny, kolorowy dywan. Jesienią unosiły się mgły dym, bo ludzie palili suche naci z kartofli. Kiedy tylko to poczuję, widzę przed oczami te pola z Rybnika – wspomina Adam Makowicz.

Zajmowali duże, pięciopokojowe mieszkanie na parterze budynku. Służbowe. Miejsca było sporo. – Gubiliśmy się tam – śmieje się Makowicz. W wykuszu rodzice Adama ustawili fortepian, który jego ojciec dostał jako zapłatę za zaprojektowanie maszyny górniczej dla jednej z kopalń. Matyszkowiczowie (tak brzmi prawdziwe nazwisko Makowicza) urządzili na Strzeleckiej salonik muzyczny z prawdziwego zdarzenia. Co sobotę zapraszali uczniów szkoły muzycznej, profesorów.

 

Zabić kurę

 

Byli niemal samowystarczalni. Uprawiali warzywa, hodowali kury. Każdy domownik miał swoją kurę. Problem był wtedy, kiedy trzeba było jedną zabić na rosół. – Ojciec robił to z zamkniętymi oczami, na tyle nieumiejętnie, że ptak uciekał, latał bez głowy dookoła podwórka. To był makabryczny widok. Ale rosół smakował – śmieje się po latach Adam Makowicz. Mama dbała, żeby przed domem rosły piękne kwiaty. Dzisiaj też są tam zresztą jakieś rośliny, a przed kamienicą wygrzewa się stary pies.

Razem z ojcem chodzili nad wodę, na kajaki, w miejsce, gdzie dziś też jest kąpielisko, Ruda. Minusem mieszkania przy Strzeleckiej był panujący w nim chłód. – Piwnica była jak prawdziwa lodówka, mieszkania nie można było nagrzać – opowiada Adam Makowicz. Po kilku latach przeprowadzili się do ładnej kamienicy przy ulicy Rudzkiej, bliżej centrum, blisko ówczesnego szpitala (a dzisiaj kampusu). Ich mieszkanie mieściło się na drugim piętrze. Drugim domem była szkoła muzyczna, założona przez braci Szafranków. Adam chodził do niej jednocześnie ze swoją... mamą!

 

Pierwszy instrument

 

– Ona zawsze miała inklinacje do śpiewania operowego, niestety przeszkodziła jej wojna, potem byliśmy już my z siostrą. Kiedy w domu poprawiła się sytuacja finansowa, mama postanowiła, że musi skończyć przynajmniej średnią szkołę muzyczną. I skończyła, potem uczyła w ognisku. A kiedy zaczęła chodzić do szkoły, stwierdziła, że musimy nauczyć się przynajmniej podstaw muzycznych. Przed wojną w porządnym domu dzieci musiały nauczyć się grać przynajmniej na jednym instrumencie. Fortepian był tym podstawowym – wspomina Makowicz.

Młody Adam chodził na lekcje do Karola Szafranka. – Szafrankowie mieli charyzmę, potrafili stworzyć modę na wielką sztukę. Rodzice płacili 100 złotych za moją jedną lekcję u Karola Szafranka. Miesięcznie wychodziło 400 zł przy zarobku ojca 1500 złotych. To było bardzo dużo pieniędzy, rodzice musieli oszczędzać, żeby wystarczało. Wydając takie pieniądze na wykształcenie syna, chcieli ze mnie zrobić porządnego, koncertującego pianistę, którym mogli by się chwalić – opowiada Adam Makowicz. Gry na pianinie uczył się też wtedy Piotr Paleczny, późniejszy laureat m.in. Konkursu Chopinowskiego, kilka lat młodszy od Adama.

 

Który lepszy

 

– Razem zaczynaliśmy od klasyki, uczyliśmy się u tego samego profesora. Który z nas był lepszy? Każda mama uważała, że jej syn – śmieje się Adam Makowicz. Ta rywalizacja nie dotyczyła tylko małych chłopaków. Oni często woleli ganiać po podwórku, a nie siedzieć przy pianinie. – Bo każde początki są trudne i nudne. Tak jak z czytaniem. Zanim zacznie się czytać wspaniałe bajki i baśnie, trzeba poznać te wszystkie litery – tłumaczy Makowicz. Pilnowała go mama. Kiedy przestawał grać, natychmiast przybiegała z kuchni. – Więc grałem, ale jednocześnie przez okno patrzyłem, jak koledzy grają w piłkę i mi smutno było – przyznaje.

Poszedł w innym kierunku, niż chcieli rodzice. – Chciałem grać jazz, wiedziałem, że to ja mam rację. Rozumiem frustrację rodziców. Przecież nawet encyklopedie pisały, że jazz to niezorganizowany hałas, który Murzyni wygrywali pod oknami, by denerwować innych. No i mamie udało się skończyć szkołę muzyczną, a mnie nie – śmieje się dzisiaj mistrz. Dlatego też w Rybnika ważnym dla niego miejscem było mieszkanie państwa Gawlików przy ulicy Kościuszki. U starszego o dziesięć lat Czesława Gawlika słuchał jazzowych płyt, które były nie do kupienia w Polsce. – My zagłębialiśmy się w tajniki improwizacji jazzowych, a żona Czesia, Bożenka, donosiła nam różne napoje – wspomina Adam Makowicz.

 

Noce w Bombaju

 

To pan Czesław organizował jam sessions w nieistniejącym już dzisiaj Bombaju. – Tam można się było spotkać, porozmawiać i pograć, co było najważniejsze. To były moje pierwsze spotkania z muzykami jazzowymi. Czesiek zapraszał najlepszych polskich muzyków, z Krakowa, z Warszawy... – opowiada dzisiaj Adam Makowicz. On sam nie zdążył zagrać w Bombaju. Był za młody. – Wtedy nikt nie pytał, czy jesteś pełnoletni. Mogłem zamówić sobie piwo, porter. Czasem mama wyczuwała ode mnie zapach alkoholu. Wtedy w domu było nieprzyjemnie. Mama myślała, że mam skłonności do picia, bo w rodzinie ojca był alkoholik – opowiada Adam Makowicz.

Wspomina smak piwa o godzinie czwartej nad ranem, kiedy grała jeszcze wspaniała muzyka. Przyznaje: – Czasem się przeholowało. Potem jednak człowiek źle się czuł, chciał jak najszybciej wrócić do formy. Na szczęście nigdy nie było twardych narkotyków, co było błogosławieństwem – mówi. Dzisiaj czasem wypije lampkę czerwonego wina czy kieliszek czystej wódki, którą traktuje jak lekarstwo na kłopoty żołądkowe.

 

Własne życie

 

Pod koniec lat 50. prawie już dorosły Adam Makowicz wyjeżdżał już z Rybnika. Najpierw do Katowic, do liceum muzycznego, potem do Krakowa. Zaczął już żyć na własną rękę. Tymczasem jego rodzice zamarzyli o własnym domku. Kupili trochę ziemi w Ustroniu, zaczęli budowę, potem się tam przeprowadzili. Ojciec zmarł w 1978 roku. – Nie mogłem przyjechać na pogrzeb, miałem kontrakt w Chicago. Gdybym go zerwał, nie miałbym za co opłacić mieszkania – opowiada. Mama zmarła w 1992 roku. Miesiąc przeleżała w szpitalu. Syn nie zdążył się z nią zobaczyć. Spóźnił się jeden dzień. Oboje rodzice są pochowani w Ustroniu. Z siostrą nie ma kontaktu.

Do Rybnika przyjeżdża średnio co dwa lata. Śpi w hotelu, ostatnio w Przy Młynie. Spaceruje po rynku, trochę jak w innym mieście. – Miasto wypiękniało, jest czysto, kolorowo. Przez to kultura ludzi jest wyższa. Radość na to patrzeć – mówi mistrz. I tu wspomina, że jeśli chodzi o jazz, to rodzice zmienili zdanie po latach, kiedy ich syn razem z Tomaszem Stańko zaczął wygrywać konkursy, a jego nazwisko zaczęło się pojawiać w gazecie "Jazz". – Poza tym filharmonie otwarły się dla muzyków jazzowych, co znaczyło, że ta muzyka ma swoją wartość – wspomina Adam Makowicz.

1

Komentarze

  • Ben krótko 21 kwietnia 2015 11:26"Ojciec zmarł w 1978 roku. – Nie mogłem przyjechać na pogrzeb, miałem kontrakt w Chicago." " Mama zmarła w 1992 roku. Miesiąc przeleżała w szpitalu. Syn nie zdążył się z nią zobaczyć. Spóźnił się jeden dzień. " "Z siostrą nie ma kontaktu."

Dodaj komentarz