Marian Kulik z Dębieńska, autor wywiadu / materiały prywatne
Marian Kulik z Dębieńska, autor wywiadu / materiały prywatne

Autorem wywiadu jest Marian Kulik z Dębieńska, który zajmuje się publicystyką wspomnieniową. Wywiad z żołnierzem brygady Dirlewanger był jednym z pierwszych, które przeprowadził. Obecnie ma na swoim koncie ponad 30 takich wywiadów.

Zapraszamy do lektury pierwszej części wspomnień Ślązaka spod Pszczyny, który brał udział w tłumieniu Powstania Warszawskiego. To przejmująca opowieść o powstańczej Warszawie widzianej oczami żołnierza z niemieckiej strony barykady.

 

 

 

Pan Jan (imię zmienione na potrzeby wywiadu), który jest autorem tych wspomnień zawarł ze mną gentlemeńską umowę, na mocy której personalia i pewne epizody z okresu jego wojowania zostaną utajnione, aby nie stały się przynętą dla poszukiwaczy sensacji.
Obecnie pan Jan mieszka w Niemczech, dokąd wyjechał w latach 70-tych XX wieku. Pomimo swych 83 lat (wywiad został przeprowadzony w 2010 roku), dysponuje wręcz modelową pamięcią, wojskową postawą i pogodą ducha.
 
Ja i moi najbliżsi
Moja rodzina wywodzi się z tej części Górnego Śląska (Pszczyna), gdzie dominowały duże kompleksy leśne, w które wciśnięta leżała moja rodzinna miejscowość. Nasza chałupa prawie że stykała się z lasami,  który w czasach mojego dzieciństwa były jak park pełen wszelakiej zwierzyny. W domu było nas sześcioro. Mama i tata, który był na Wielkiej Wojnie w Afryce i stamtąd przywiózł ze sobą malarię, nas trzech chłopców, z których ja byłem najmłodszy. Był jeszcze starzik, któremu było dane uczestniczyć w, jak sam ją nazywał, "wojence" francusko -  pruskiej w latach 1870-71. Z tej to wojenki jakimś tylko sobie znanym sposobem przyniósł do domu strzelbę, tak zwaną berdankę (jeden z pierwszych modeli karabinu ładowanego od tyłu), która w miarę upływu czasu stawała się takim dotykalnym świadectwem minionych lat, tak chętnie koloryzowanych przez naszego starzika podczas zimowych wieczorów. Kiedykolwiek patrzyłem na tę flintę, która w czasach, kiedy nie było wojny, dostojnie wisiała na ścianie obok zdjęcia ślubnego rodziców, nigdy nawet przez moment nie naszła mnie myśl, że owa strzelba tak bardzo wpłynie na moje życie.
Leciwa nasza berdanka miała się całkiem dobrze, a to za sprawą taty, który dbał o nią jak o swoją żonę, konserwując i czyszcząc po każdym użyciu i dopiero wyglansowaną chował za szrankiem (szafą). Starzik, a potem ojciec korzystając z dobrodziejstw lasu" który zaczynał się już za naszym płotem, od zawsze rabczykowali (kłusowali), tak że ta dbałość o strzelbę wcale nie była bezinteresowna.
Jak już przestałem być dzieckiem, to również i mnie się zaczęła ta berdanka podobać i razem z moim starszym bratem najpierw robiłem proch i naboje, a następnie strzelaliśmy do takiego drewnianego kloca, na którym było wymalowane kredą koło. Lufa była bez gwintu, naboje kopciły niemiłosiernie, a strzelba kopała w ramię jak koń, a mimo to celnie biła i fazana (bażanta) można było zdmuchnąć bez problemu, pod warunkiem, że się go podeszło z odpowiedniej strony.
 
Koniec beztroskiego życia
Wybuch drugiej wojny światowej, a dokładnie dzień 1 września 1939 roku, pamiętam tylko z komunikatów płynących z radia, które ojciec kupił od Żyda na miesiąc przed wybuchem wojny na bardzo preferencyjnych warunkach. Zapewne peryferyjne położenie naszej wsi zdecydowało, że żadne wojsko do nas nie zaglądało, chociaż wieczorami można było słyszeć odgłosy czegoś, co przypominało wybuchy. Dopiero 5 albo 6 września przyjechało do nas na koniach trzech żołnierzy niemieckich i oznajmiło, że Wojsko Polskie pobite i Polska kaput.
Przyszła nowa władza i nowe porządki, które były dużo bardziej restrykcyjne, niż za Starej Polski, czyli przed wojną. Zaraz też nakazano pod karą wiezienia zdawać do urzędu wszelaką broń i w związku z tym moja matka zapytała kiedyś ojca, dlaczego nie zdał strzelby. Ten tylko jak zawsze, wzruszył ramionami i zamruczał: - "Wto by tam chcioł tako staro flinta".
Chociaż podejrzewam, że sam nie wierzył w to, co mówił. Wojna powoli zaczynała się rozlewać na całą Europę, w mediach zaczęły dominować komunikaty wojenne przepełnione informacjami o zwycięstwach wojsk niemieckich. Mojego brata Otto zmobilizowano do Wehrmachtu w 1942 roku, od razu na front wschodni. Jeszcze wcześniej nastały kartki na prawie wszystkie towary, których odtąd zawsze było za mało. Uzupełniając braki w wędlinach, ojciec często chodził z berdanką do lasu i tu muszę być szczery: prawie za każdym razem towarzyszyłem mu nie tylko w roli widza. Zawsze wracaliśmy z jakąś zdobyczą, chociaż obydwaj wiedzieliśmy, że grozi za to surowa kara.
 
Katastrofa
Ten dzień pamiętam tak dobrze, jak żaden inny. Jedliśmy całą rodziną obiad, kiedy matka patrząc w stronę okna, zaczęła nagle szlochać. Wszyscy, jak na rozkaz, popatrzyliśmy w tę samą stronę i zobaczyliśmy, jak naszą furtkę otwiera człowiek roznoszący powiadomienia z frontu. Najczęściej zawierały one tragiczne wieści. Posłaniec doskonale o tym wiedział, dlatego bez słowa wręczył ojcu kopertę i ze spuszczona głową szybko odszedł.

Ojciec, zanim ją rozpakował, to nerwowo gładził ręką włosy, chociaż leżały mu na głowie jak przyklejone. Widziałem, jak mu drżała ręka przy rozrywaniu feralnej koperty. Jak przeczytał, to najpierw kilkakrotnie ciężko nabrał powietrza, a następnie nieswoim głosem ledwo wyszeptał: "Naszego Ocika yno ranili kajś na Krymie, ale żyje".

Matka od razu rozpłakała  się i ze zdenerwowania plasnęła w ręce mówiąc: "Podźcie, zaroz wszyscy klyknymy i porzykomy do Ponboczka, że uchronił łod śmierci naszego piyrszego syneczka" - co też od  razu uczyniliśmy.
Jeszcze tego samego dnia przed wieczorem, ale było jeszcze widno, zawitało do nas dwóch szupoków (policjantów).
Jeden z nich krótko do mnie powiedział: - "Skocz po ojca."
Ojciec od razu się zjawił, a oni najpierw odstawili rowery, zaś potem wolno podchodząc do mnie i ojca powiedzieli: - "Mamy pewną informację, że posiadacie karabin,  którym kłusujecie i musimy natychmiast dokonać rewizji w waszej chałupie". 
Ojciec próbował zaprzeczać, a policjanci jakby tego nie słyszeli, tylko żwawo ruszyli w kierunku domu. Najpierw weszli do kuchni, potem do pierwszej izby, na koniec do drugiej izby. Wtedy ten starszy policjant, jakby wiedział, że tam jest to, czego szukają, zdecydowanym ruchem włożył rękę za szafę i od razu wyciągnął berdankę.
Wskazując palcem na mnie, powiedział: - "Ty się ubieraj, idziesz z nami."
Wtedy ojciec, cały pozieleniały na twarzy, stanął miedzy mną a nimi mówiąc: - "Ja rabczykuję i to ja strzelałem, przez to mnie bierzcie."
Wtedy ten szupok, patrząc ojcu pod nogi, powiedział o mnie: - "On jest młody i dużo wytrzyma, a ty zajmuj się domem i rodziną."
 
Obóz
Jeszcze tego samego dnia zostałem przewieziony do aresztu śledczego w Katowicach. Po czterech dniach odbyła się rozprawa, na której sędzia krzyczał na mnie, że kiedy mój brat poświęca życie i zdrowie dla kraju, to ja zajmuję się kłusowaniem, narażając Rzeszę na straty. Nie wiadomo, jak długo i jak głośno by jeszcze wrzeszczał ten oskarżyciel, ale akurat przyniesiono mu do wglądu "winowajczynię" całego zdarzenia - berdankę. Była zawinięta w szary papier pakowy, a kiedy przed obliczem sądu została odpakowana, to sędzia z dużym zdziwieniem popatrzył najpierw na flintę, a potem na mnie i już znacznie spokojniej zapytał: I ty z tego strzelałeś? Wyrok brzmiał: rok pobytu w obozie pracy przymusowej. 
Na trzeci dzień od ogłoszenia wyroku przestąpiłem bramę obozu pracy przymusowej, gdzieś daleko w Rzeszy. Na temat tych miejsc napisano już bardzo wiele. Od siebie dodam tylko tyle, że tam się każdy łamał jak przysłowiowy colsztok.  Ja, człowiek przyzwyczajony do nieograniczonej wolności, poczułem się tam, jak jaskółka w klatce i wiedziałem, że tak jak jaskółka, zgasnę wcześniej, niż inni.

Zostałem przydzielony do robót przy budowie ogromnych obiektów ziemnych, prawdopodobnie zbiorników na benzynę, przy których codziennie pracowaliśmy, jak mrówki. Po dwóch miesiącach odbywania kary w obozie, a tydzień po moich 17 urodzinach, otrzymałem rozkaz natychmiastowego zgłoszenia się w komendanturze. Biegłem tam z duszą na ramieniu, cały zestresowany, gdyż do tego miejsca rzadko kogo wzywano i nie zawsze wzywany wracał o własnych siłach.
Po zgłoszeniu swojego przybycia otrzymałem polecenie udania się do jednego z pomieszczeń po dalsze instrukcje. Wchodząc do wskazanego pokoju, regulaminowo zameldowałem się i dopiero po chwili całym ciałem stojąc na baczność, zauważyłem, że jedynymi meblami w tym pomieszczeniu były dwa krzesła i stół zawalony papierami oraz leżąca na nich wojskowa czapka w czarnym kolorze z trupią główką. Wyjątkowość chwili i wynikające stąd napięcie spowodowały, że widziałem tylko ten stół i leżącą na nim czapkę. Musiało minąć dobrych kilka minut, zanim się jako tako oswoiłem z otoczeniem i zauważyłem, że przed oknem stoi ktoś odwrócony do mnie tyłem w czarnym oficerskim mundurze tak ogromnego wzrostu, że wydawał mi się jakimś nienaturalnym olbrzymem.
Po chwili tego, jak myślę, zamierzonego milczenia, tajemniczy oficer niskim głosem warknął: - "Spocznij!"
Następnie zapytał, za co mnie posadzili. Dopiero, jak usłyszał odpowiedz, to się odwrócił i wtedy zobaczyłem, że ten człowiek ma niesamowicie przenikliwy wzrok, którym mnie dziurawił jak laserem, a ja stałem, jak słup soli, mając wrażenie, jakbym miał bezwład mięśni i zamęt w głowie. Niespodziewanie zapytał mnie, czy chcę zamienić pobyt w obozie na służbę w wojsku, a ja ryknąłem: - "Tak jest!"
Potem już wszystko odbywało się niezwykle sprawnie: spisanie dokumentów w kilkunastu egzemplarzach i doktorzy, którzy we dwóch sprawdzali, czy jestem zdolny do wojaczki. Dopiero po wyjściu od lekarzy zerknąłem w dokumenty i zauważyłem. że stałem się ochotnikiem zwerbowanym do brygady Waffen SS...
 
Wojsko
Jeszcze tego samego dnia, z grupą podobnych jak ja wybrańców, trafiłem do sporego obozu szkoleniowego mieszczącego się w lesie. Miałem zupełnie inne wyobrażenie o tego typu miejscach, które z opowiadań ojca miały przypominać miasteczka zabudowane koszarami, a tu w środku lasu zastałem sprytnie rozrzucone między drzewami drewniane, parterowe domki, połączone dróżkami wysypanymi żwirem.
Każdy barak był przeznaczony dla dwudziestu osób, i tak wkomponowany w otoczenie, że trudno go było rozpoznać wśród drzew. Pierwszego dnia zamustrowano nas i wstępnie zapoznano z otoczeniem, a już każdego następnego dnia od rana odbywało się ostre szkolenie, bez zbędnych technik, tylko sama praktyka z ostrą amunicją. Zostałam przydzielony do niszczycieli czołgów, dlatego oprócz szkolenia ogólnego przechodziłem trening w obsłudze i zastosowaniu rusznic przeciwpancernych typu panzerfaust i panzerschreck. Była to broń prosta w obsłudze, ale za to niezawodna w niszczeniu celów. W porównaniu z miejscem, z którego mnie zwolniono, to obóz szkoleniowy był ekskluzywnym sanatorium, w którym jadłem do syta i wszyscy byliśmy jednakowo traktowani, bez wyjątku na stopień i pełnione funkcje, co nas odróżniało nawet od Wehrmachtu, gdzie tego typu procedur skrupulatnie przestrzegano.
Jednak wszystko co dobre zazwyczaj szybko mija. Tak też było z pobytem w leśnym ośrodku. Po czterech miesiącach zdecydowano, że jesteśmy już odpowiednio przygotowani, aby stać się pełnowartościowymi żołnierzami. Po umundurowaniu całej kompanii w nowiutkie mundury maskujące i wyposażeniu w sprzęt bojowy, zostaliśmy samochodami przetransportowani na dworzec kolejowy. Jako kompania grenadierów nie mieliśmy sprzętu ciężkiego, dzięki czemu szybko załadowano nas do wagonów doczepionych do czekającego na nas transportu, którym przemieszczała się na wschód Dywizja Pancerno-Spadochronowa Hermann Göring. 
 
Warszawa
Po dwóch dniach mało bezpiecznej rajzy, bo dwukrotnie byliśmy bombardowani przez alianckie samoloty, za to dość wesołej, bo żołnierze z dywizji Göring mieli ze sobą sporo włoskiego wina, które pomogliśmy im wypić, nasz eszelon dotarł do Poznania, gdzie doczepiono platformę kolejową z nebelwerframi (wielolufowe moździerze rakietowe). Koniec podroży nastąpił na małej stacyjce krótko przed Warszawą, gdzie po wyładunku odczytano komunikat informujący, że nasza macierzysta jednostka znajduje się w Warszawie, gdzie uczestniczy w tłumieniu powstania wywołanego przez polskie podziemie.
Do czasu nadejścia nowych rozkazów mieliśmy stanowić jeden z elementów Dywizji Pancerno -Spadochronowej i razem z nią zajmować stanowiska nad Wisłą. Nasze stanowiska były za niegłębokimi okopami, które się wiły w pewnej odległości od rzeki, i w których przebywaliśmy za dnia, a w nocy zostawiając ubezpieczenia, wracaliśmy do wyludnionej wioski..
Codziennie rano, nie wiadomo skąd, przychodził do nas starszy mężczyzna, cały siwy jak mleko z koszem pełnym warzyw i owoców, wymieniając swoje wiktuały na papierosy. Na naszym odcinku, prawie nic się nie działo, tylko od czasu do czasu Armia Czerwona ostrzeliwała nasze transzeje z dział lub moździerzy. Po dwóch tygodniach, zostaliśmy zluzowani i skierowani do Warszawy, jako uzupełnienie naszej macierzystej jednostki.

Część druga wspomnień "Byłem u Dirlewangera" w następnym wydaniu Encyklopedii Rzeczy Śląskich, które znajdziecie w TR "Nowiny" w środę 19 sierpnia.

10

Komentarze

  • Mac Do trolli 27 grudnia 2019 14:25Dla jasności, ja jestem zwykły gorol, a nie Ślązak. Po drugie, o rycerzach od Dierlewangera wyczerpująco pisał we wspomnieniach Mathias Schenk, jego podkomendny. Po trzecie, czuć motywację jeśli ktoś Powstanie Warszawskie zwie buntem czy ruchawką.
  • Johan z Niemiec i po co ta dzskusjo 05 grudnia 2015 22:11Do Anonim Ale to miało też pozytywne strony bo ubyło trocha goroli hihihi
  • anonim O czym tu dyskusja?Oprawca Hitler 05 grudnia 2015 07:08O czym tu dyskusja? Oprawca Hitler wraz z swoim barbarzyńcy Niemcy weszli do Polski i Warszawy. Zbrodnia. O czym dyskutować?
  • ja pani Normalna 22 sierpnia 2015 22:37mój tekst nie ma za zadanie gloryfikowania czegokolwiek mój tekst to opis losów człowieka którego wojna zaprowadziła do Waffen SS z którym wspólnie tłumi warszawska ruchawkę . I dzięki takim relacjom mamy obrazek powstania ze strony przeciwnej pozbawiony patriotycznego zadęcia które obfitują we wszystkich oficjalnych relacjach powstańców i pseudo powstańców których się ostatnio namnożyło. A wracając do zbrodni w trakcie tej kampanii to w tekście jest ten wątek odpowiednio wyeksponowany przez bohatera wywiadu. Więc bardzo proszę z większą uwagą przeczytać końcowe fragmenty wspomnień i wtedy czerń przestanie być czernią a biel przestanie być bielą.
  • cleo Normalna? 22 sierpnia 2015 16:46Chopie niy rob nos za błozna...Idz nazod do PIS..Normalna to tyn som PISowiec co zowdy Slonzokow oszydzo..Co Slonzok napisze to SS,zbrodnie itp.
  • Normalna re jorguś 22 sierpnia 2015 13:43Panie jorguś /Kulik?/. Nie neguję idiotyzmu jakim było wywołanie powstania ani próby "odbrązowienia"powstańców. Bulwersuje mnie natomiast sposób opisani przez p. Kulika "misji" zbrodniczej formacji, jaką niewątpliwie było Waffen SS! O tym tragicznym wydarzeniu należy napisać prawdę ale nie zamieniając czerni na biel! Zbrodnie Waffen SS nie podlegają dyskusji i o tym traktuje mój wpis.
  • jorguś odp Normalnej 20 sierpnia 2015 15:21Normalna: nie wiem dlaczego pani(pan?) odbiera pisanie od Kulika jako wypociny czyżby tak bardzo bulwersowało panią to że ktoś przedstawia bunt warszawiaków w sposób bardzo normalny czyli ze wszystkimi świństwami którzy ludzie sobie nawzajem robią podczas tego typu wydarzeń. Już najwyższy czas odmitologizować wszystkie wydarzenia z lat 1939-45 i zacząć je ukazywać w normalnym świetle i najlepiej zawsze relacjonując je z obydwu stron a nie jak dotychczas kiedy monopol na powstanie warszawskie mieli wyłącznie warszawiacy a drugiej strony jakby nie było i dzięki temu wszyscy się przyzwyczaili do tego że każdy powstaniec musiał zabić co najmniej 100 szkopów aby potem z hymnem polski na ustach bohatersko polec i chociaż każdy wiedział że to jest fikcja to musiał w to wierzyć bo innej wersji mu nikt nie przekazał bo był oficjalny zakaz dlatego takie teksty mają swoją siłę rażenia bo nareszcie burzą zatęchły nastrój wokół tamtych zdarzeń.
  • sid Moj opa. 19 sierpnia 2015 23:11Moj Opa tysz był we niymieckim wojsku,taki był czas.Opa sie tego niy ganbowoł,jo tysz niy.Slonzoki niy som wrogami Niymcow ,ani Polokow.Niy momy swoigo panstwa bez to rzondzom tu abo Niymce,abo Poloki.Muszymy sami rzondzic naszym Slonskiym ,to niy bydymy wojowac we niymieckich,ani polskich wojnach !
  • cleo Tropiciele.. 19 sierpnia 2015 23:05Tropiciele spiskow ,tzw .Polscy Patrioci wychodzą na żer !Wszyscy wokol zli ,wszyscy nas krzywdzą .Tylko my anieli bez skazy...Czarno - biały swiat..Kolejny wpis PISowskiego podszywa zeby mącic i wpajac wizję wrogiego swiata...
  • Normalna Byłem u .. cz. II 19 sierpnia 2015 14:37Z wypocin p. Kulika wynika. że Waffen SS to było coś na kształt misji pokojowej ONZ lub nawet Czerwonego Krzyża! To nie oni mordowali setki tysięcy Polaków, Rosjan i innych. Oni młodym Powstańcom Warszawskim dawali gulasz i puszczali ich wolno, modlącym się w smrodlawej piwnicy /mimo oznak, że byli związani z Powstańcami!/ pozwolili się dalej modlić, Powstańcy spici na umór bimbrem też zostali przy życiu po udzieleniu, zapewne dobrowolnie, informacji o współtowarzyszach broni. I ktoś śmie twierdzić, że to byli zbrodniarze i zwyrodnialcy!!! Toż to byli aniołowie niosący pokój i szczęście! dawno takich bredni nie czytałam!

Dodaj komentarz