Pijanego wujka, ktry woził węgiel, ciotka wzięła za zjawę / Elżbieta Grymel
Pijanego wujka, ktry woził węgiel, ciotka wzięła za zjawę / Elżbieta Grymel

 

Gdyby nie przytomność umysłu ojca panny młodej, wujek, który wozi węgiel, po pijanemu niechybnie zamarzłby na śmierć w pobliżu cmentarnej bramy!

 

Kiedyś uważano, że dziewczyna wychodząca za mąż powinna dostać na wiano co najmniej dwie pierzyny i tego należało się trzymać, bo inaczej to teściowa mogłaby powiedzieć, że synowa z gołą... przyszła! A poza tym kobieta bez posagu w mężowskiej rodzinie poważania żadnego by nie miała. Tego samego zdania były wszystkie bliskie mi kobiety: prababka Paulina, babcia Elżbieta i moja mama Anusia. Z tego też powodu pierzyny były u nas zawsze grube i puszyste jak wyruszany chleb, a ciepło było pod nimi jak w piecu! Tylko ja jedna sprzeciwiłam się rodzinnej tradycji i kiedy wychodziłam za mąż, poprosiłam o przygotowanie kołder!

W domu trochę pomarudzili, że wymyślam niestworzone rzeczy, bo nikt z naszych znajomych wtenczas kołder jeszcze nie używał, ale w końcu przystali na moją propozycję. Tylko starka Hezelnuska, która często do nas zachodziła, miała poważne obiekcje:

– Kochana dziewczyno – mówiła – kto to widział, żeby spać pod jedną cienką kołdrą, kiedy u nas są takie siarczyste mrozy, że czasem i pod siedmioma pierzynami jest zbyt zimno!

Stanęło jednak na moim i do dziś oboje z mężem śpimy pod przygotowanymi jeszcze wtedy kołdrami. No ale cofnijmy się w czasie, czyli do przygotowań przed weselem. Zanim pierze do kołder zostało przygotowane, najpierw trwało kilkunastodniowe zamieszanie spowodowane jego darciem, a potem moja rodzina urządziła solidny szkubnik! Zabito prosiaka i narobiono sporo przetworów mięsnych. Moja mama upiekła swój popisowy kołacz z makiem, a tato przygotował tradycyjny ajerkoniak, bo pomagające nam panie nie piły mocnych trunków. Także starka Hezelnuska, która w młodości dzierżawiła karczmę, przyniosła na tę okazję wielki gąsiorek przedniego owocowego wina.

Przy dobrym jedzeniu i wcale niezgorszych trunkach kobiety szkubaczki trochę się zasiedziały i do domów zaczęły się rozchodzić dopiero tuż przed północą. Ostatnia wychodziła ciotka Kulino. Mieszkała na drugim końcu miasta i po drodze musiała przejść obok cmentarza, dlatego moi rodzice zaproponowali, że ją przenocują. W końcu kobiecie samej strach chodzić po nocach, i to jeszcze w pobliżu takich miejsc. Ciotka jednak oświadczyła stanowczo, że najlepiej wyśpi się w swoim własnym łóżku i ruszyła w drogę. Ponieważ mieszkaliśmy wtedy na uboczu, mój ojciec odprowadził ciotkę aż do domów stojących przy głównej drodze i zaraz po powrocie zaczął przygotowywać się do udania na spoczynek.

Jeszcze jednak nie zdążył przebrać się w piżamę, kiedy nagle ktoś zaczął łomotać do drzwi! Moja mama przestraszona wyskoczyła z łóżka i oboje razem z ojcem pobiegli otworzyć! Do izby wpadła ciotka Kulino, cała utytłana w błocie! Opadła na najbliższy stołek, nalała sobie szklaneczkę wina z karafki, która wciąż jeszcze stała na stole, zrobiła potężny łyk i... rozpłakała się:

– Ludziska – lamentowała – nawet nie potraficie sobie wyobrazić, co przeżyłam, on szedł prosto na mnie! – relacjonowała rozdygotana ciotka.

– Kto to był, ciotko? – dopytywał się ojciec.

Wtedy ciotka Kulino opowiedziała nam o tym, co widziała koło cmentarza: Biała, wielgachna postać wolno zbliżała się w jej kierunku i głośno narzekała: Gdzie są moje konie, gdzie jest mój wóz, kto mi pomoże? Kobietko, gdzie ja jestem? Ciotce na chwilę dech zaparło, ale za moment rzuciła się do ucieczki! A że ciemno było, to gdzieś po drodze wpadła do rowu i oba kolana do krwi zdarła!

– Ja chyba wiem, kto was, ciotko, postraszył! – odpowiedział spokojnie mój tato. – To był z pewnością ujek Alojz, ten, który węgiel wozi! Kiedy w barze popije, to do dom trafić nie umie. Trzeba go poszukać, bo jeszcze zamarznie, przecież już zimno! – dodał rzeczowo.

I okazało się, że było tak, jak przewidział mój tato. Prawie dwumetrowy ujek Alojz owinięty białą płachtą na siano siedział pod cmentarną furtką i dzwonił zębami jak w febrze, a jego zaprzęg stał sto metrów dalej, na Borkowej miedzy. Ciotka Kulino bardzo się cieszyła, że dzięki jej ofiarności udało się uratować człowieka od niechybnej śmierci i wszystkim o tym opowiadała. Nigdy jednak ani słowem nikomu nawet nie wspominała, ile przy tym strachu i bólu przeżyła, ale także jak długo jeszcze potłuczone i pozdzierane kolana musiała smarować gęsim smalcem, żeby się wygoiły.

4

Komentarze

  • Elisabeth do Panoczka Stanika z Rybnika 08 października 2015 18:46jo Wom Panoczku dziynkuja za te -glowocze-bo jo wiedziala,ze na kijanki sie inakszy godalo,yno mi tego zodyn nie umiol powiedziec.
  • Stanik z Rybnika Do P.Jany/jak już to 07 października 2015 15:50Paniczko Elisabeth loboga kandego to je kolocz a niy kołacz , za losprowiani ło szczubaczkach piyknie ponbok zapłoc , jino ze uciechom czytom ło fajnych łonskich rokach.
  • Stanik z Rybnika Do P.Jany/jak już to 07 października 2015 15:49Paniczko Elisabeth loboga kandego to je kolocz a niy kołacz , za losprowiani ło szczubaczkach piyknie ponbok zapłoc , jino ze uciechom czytom ło fajnych łonskich rokach.
  • Jana o szkubaczce 06 października 2015 11:16Pani Elżbieto - litości, to był KOŁOCZ a nie kołacz. Za opowieść o szkubaczkach dziękuję, zawsze czytam z przyjemnością o starych, dobrych czasach.

Dodaj komentarz