Publikujemy dalszą część wspomnień Krystyny Motzko z Dębieńska. Autorem jest Marian Kulik.
Jak przed wojną wyglądało życie przy granicy polsko – niemieckiej? Szkoda, że tu nie ma któregoś z moich braci, oni w tym temacie mogli by dużo więcej powiedzieć, niż ja. Byłam wtedy dziewczyną i takie sprawy, jak szaber czy na wpół legalna robota po niemieckiej stronie, docierały do mnie , ale jakoś mnie nie interesowały.
Natomiast krótko przed wybuchem wojny, napięcie wśród ludzi, zaczęło gwałtownie rosnąć. Słyszałam, i to wielokrotnie, wiele hiobowych wieści. Mówiono o Freikorpsach oraz to, że będą ewakuować ludzi w głąb Polski. I wreszcie to, co przedtem, było nie do pomyślenia, żeby ludzie na ulicy wzajemnie się obrażali na tle polityczno - narodowościowym, to krótko przed wojną stało się niestety codzienną rzeczywistością.
Ponure oznaki wojny
Przypominam sobie takie zdarzenie, kiedy parę miesięcy przed wybuchem wojny pracowałam jako pomoc domowa u państwa Siwica. Była to rodzina urzędnicza, przez to dość zamożna - panią domu było stać pojechać na dwa miesiące do Spotu z dzieckiem i służącą, czyli ze mną. W domu pozostał mąż Ludwik Siwica , który miał przyjechać nad morze dopiero w sierpniu, ale tak się nie stało, bo na początku sierpnia został pobity w Chorzowie przez bojówkę polską. Cała sprawa pobicia została przez propagandę niemiecką rozdmuchana do tego stopnia, że podawało to nawet radio niemieckie, dzięki czemu dowiedzieliśmy się o tym będąc w Sopocie, które wtedy był niemieckim miastem.
Po tym wydarzeniu, zaczęłam się bać i wyjechałam z Sopotu. Tymczasem 1 września 1939 roku już od rana zaczęły bardzo nisko latać samoloty. Ktoś powiedział, że będą bombardować i strzelać do ludzi, więc wszyscy lokatorzy naszego domu zeszli do piwnicy, która była na szczęście bardzo obszerna i wszystkich z łatwością pomieściła. Było jednak cicho, nikt nie bombardował, ani nie strzelał, więc zdecydowaliśmy się wyjść z pomieszczeń.
Ucieczka i powrót
Nie pamiętam już, który to był dzień, ale nie później niż 3 września, kiedy przyszedł rozkaz, że wszyscy pocztowcy będą ewakuowani razem z rodzinami w głąb Polski. Jeden z moich braci był pocztowcem i wraz z nim matka, siostra oraz ja pojechałyśmy tramwajem do Chorzowa, a stamtąd pociągiem towarowym ewakuowano nas do Buska w województwie kieleckim. Po przybyciu na miejsce okazało się, że wojska niemieckie wyprzedziły nasz transport i już są przed nami, co dalszą rajzę na wschód czyniło bezproduktywną i ryzykowną.
Nie wiem, jak jest dziś, ale wtedy Busko było małym miasteczkiem , które szybko się zapełniło uciekinierami. Obawialiśmy się trochę, że nas, Ślązaków, chyba jedynych w tym mieście, mogą potraktować jako swoich wrogów, ale ludzie odnosili się do nas całkiem życzliwie, a nawet namawiali, abyśmy wyszły naprzeciw Niemcom, jako do swoich, co też matka uczyniła.
Oficer niemiecki, który nas spotkał, najpierw zapytał: A po co uciekaliście? Następnie powiedział, żeby kierować się do Olkusza, bo tu jesteśmy na terenie przyfrontowym i on musi wykonywać swoje obowiązki. Nie ma więc za bardzo czasu zajmować się nami, a w Olkuszu już są odpowiednie służby kwatermistrzowskie, które nam pomogą.
Do Olkusza dotarliśmy piechotą i po zameldowaniu się chyba w jakimś sztabie, najpierw nas nakarmiono, a potem wynajętą przez wojsko furmanką dojechaliśmy do domu. Ta cała nasza szalona pseudo ewakuacja trwała 14 dni, ale na nasze szczęście mieliśmy dokąd wracać, bo mieszkania nikt nie okradł i jakeśmy go zostawili, tak je zastaliśmy. Było nam za to trochę wstyd przed najstarszą siostrą, już mężatką , która zamiast uciekać z nami, wybrała się z dzieckiem w wózeczku na spacer i przypadkowo spotkała patrol niemiecki, którego dowódca poczęstował ją i jej dziecko czekoladą. Potem śmiała się z nas mówiąc: "Wyście jak gupieloki uciekali przed Nimcami, a łoni jak szli to z kożdym godali po naszymu i jeszcze na dodatek dzieciom szekulady dowali".
Bezrobotni dostali pracę
Wybuch wojny i zmiana państwowości był dla wielu mieszkańców Śląska katastrofą. Dla mnie wydarzenia we wrześniu były tylko przejściem z jednego systemu społeczno-politycznego, nie za bardzo wydolnego, do drugiego systemu, będącego całkowitą przeciwnością tego pierwszego , funkcjonującego niezwykle sprawnie i skutecznie. Rzesza obejmowała swoją kontrolą każdego obywatela, który, jeśli nie był przeciwnikiem tego systemu, to miał gwarantowane bezpieczeństwo socjalne i mógł w miarę spokojnie funkcjonować.
Bezrobocie, które było wówczas największą plagą na Śląsku, znikło jako pierwsze i od razu wszyscy mieli pracę, co pozwalało z nadzieją patrzeć na przyszłość. Jak skończyłam siedemnaście lat, od razu dostałam wezwanie do urzędu pracy, gdzie zostałam skierowana do pracy w Bytomiu jako opiekunka do dzieci.
Po roku otrzymałam nową propozycję pracy w Niemczech, a dokładnie w Zele koło Hanoweru w charakterze szwaczki . Hanower to było bardzo duże miasto, nowe środowisko, no i praca w dużych zakładach, gdzie szyliśmy z jedwabiu spadochrony wojskowe. To wszystko bardzo mi odpowiadało, tym bardziej, że spotkałam tam mojego pierwszego narzeczonego, Józefa Dlotko, który był Słowakiem i znalazł się w Hanowerze na podobnych zasadach, co ja. Po roku mój narzeczony otrzymał nakaz pracy w Wiedniu, dokąd natychmiast musiał wyjechać. Jak przystało na szanującą się narzeczoną, też zaczęłam się starać o przeniesienie do Wiednia, co bez większych problemów udało mi się zrealizować.
Miłość z wojną w tle
Jak przyjechałam do stolicy Austrii, robota już na mnie czekała, Miałam być opiekunką dla dzieci w rodzinie wywodzącej się z Niemców Sudeckich. Wszystkie obowiązki spadły na matkę, bo jej mąż był na froncie. Pracy było sporo, bo dzieci była trójka, w tym dwoje bliźniaków, ale za to nasze wzajemne kontakty układały się bardzo dobrze, dzięki czemu praca była mniej uciążliwa.
Moi pracodawcy zaliczali się do ludzi zamożnych, mieli parę domów, w tym jeden na Kahlenbergu, miejscu niezwykle uroczym, szczególnie latem. Okolica była dosłownie oblepiona winiarniami i kawiarniami tonącymi w zieleni winorośli .
Wynagrodzenie było więcej, niż tylko satysfakcjonujące, ale pieniędzy za bardzo nie było gdzie wydawać, bo towary w sklepach skrupulatnie racjonowano, więc pozostały spacery i chodzenie do kawiarni, co robiłam każdy czwartek, kiedy miałam dzień wolny. Wiedeń odebrałam jako miasto niezwykle urocze, ale pozbawione w tamtych czasach mężczyzn, którzy pojawiali sporadycznie i zawsze w mundurach.
Moja przygoda z tym fajnym miastem zakończyła się w momencie nagłego rozstania z moim narzeczonym, który otrzymał kolejny nakaz zmiany miejsca pracy, tym razem w porcie wojennym Wilhelmshaffen, co, jak podejrzewam, było związane z jego nieprzychylnym stosunkiem do III Rzeszy, którego bynajmniej nie krył. Kontakt listowy utrzymywaliśmy jeszcze do marca 1944 roku, to jest do czasu, kiedy w wyniku nalotu samolotów alianckich miasto i port wojenny zostały bardzo mocno zniszczone. Od tego momentu moje listy przychodziły z adnotacją "adresat nieznany". Domyślałam, się, że Józef Dlotko był jedną z ofiar tego bombardowania.
Do domu wróciłam w styczniu 1944 roku, chociaż wcale nie musiałam, bo moi pracodawcy chcieli żebym została na stałe, ale otrzymałam wiadomość, że zmarła moja matka. Wiedziałam, że muszę wracać. (cdn)
Marian Kulik
Komentarze