Życiorys znaczony wstrząsami (część trzecia)

 

Publikujemy kolejną, trzecią już część wspomnień Krystyny Motzko z Dębieńska. Autorem jest Marian Kulik.


 

Przyjechałam z zachodu na wschód w sytuacji, kiedy było już wiadomo, że Niemcy przegrają. Jeśli jednak mam być szczera, to sytuacja na Ostfroncie za bardzo mnie nie interesowała, chociaż wojna towarzyszyła mi codziennie. Wystarczyło wyjść na ulice pełne mundurowych, nieraz kuśtykających o kulach i już wszystko było jasne. Ale tak było w całych Niemczech, a mimo to wszyscy mieli nadzieję, że katastrofy nie będzie i Czerwona Armia zostanie zatrzymana gdzieś daleko na wschodzie.

Po za tym źle znosiłam rozstanie z narzeczonym, a w tej sytuacji mogła mi pomóc obecność bliskich mi osób, stąd mój powrót do domu rodzinnego. Tymczasem po śmierci matki trzeba było w domu wiele spraw uporządkować, z czego się nawet ucieszyłam, bo pozwoliło mi to zapomnieć o swoich własnych troskach. Jeszcze nie minął nawet tydzień od mojego powrotu do domu, kiedy otrzymałam nowe skierowanie do pracy jako pomoc domowa w domu burmistrza Kochłowic, Hansa Sage, z pochodzenia Ślązaka rodem z Zabrza.

 

Nadciągała burza

Ze względu na pełnioną funkcję burmistrz mieszkał w dość obszernej willi z niewielkim basenem, mieszczącym się na zapleczu budynku. Akwen służył głównie dzieciom burmistrza do zabawy. Zbliżał się koniec Praca u burmistrza była ostatnim zajęciem zarobkowym podczas wojny. Wspominam ten angaż prawie jak wczasy, bowiem na równi ze wszystkimi domownikami mogłam korzystać z przywilejów, jakie jaką gwarantowała funktcja gospodarza domu .

Sam burmistrz prywatnie był człowiekiem bardzo otwartym i najzwyklejszym ojcem rodziny, dzięki czemu w jego domu nie odczuwało się nadętej pańskości ze ściśle przestrzeganą segregacją społeczną, lecz coś na wzór familiarnej wspólnoty.

Ale nadciągała burza, która miała wywrócić ten dotychczasowy porządek do góry nogami. Nadciągała i to bardzo szybko. Najpierw można ją było usłyszeć, jak dudni gdzieś na wschodzie, zaś potem zaczęli pojawiać się cywilni uchodźcy, którzy przynosili ze sobą pierwsze, porażające wieści o tych, którzy nadchodzą. Burmistrz zapewne musiał posiadać swoje własne informacje na temat aktualnej sytuacji, bo już 15 stycznia 1945 roku wysłał żonę i dzieci na zachód .

Dziś już nie pamiętam, czy było to 25 czy też 26 stycznia, kiedy zobaczyłam, jak pędzą drogą więźniów ubranych tylko w pasiaki i w drewnianych chodakach na nogach. Widząc tę straszną kolumnę, pobiegłam do burmistrza, żeby mu o tym powiedzieć, a on już stał w oknie i bez słowa patrzył na pędzonych ludzi. Widziałam, że był blady jak ściana, a usta mu drgały ze strachu czy zdenerwowania. Trudno powiedzieć.

 

Rewolwery i cyjanek

Następnego dnia albo dwa dni później burmistrz zawołał mnie do swego gabinetu wcześnie rano mówiąc, że zaraz będziemy się ewakuować. Następnie na moich oczach wyciągnął z szuflady biurka dwa rewolwery i schował je do kieszeni, potem z drugiej szuflady wyjął małe pudełeczko z tabletkami cyjanku i jedną mi wręczył, a resztę włożył do swojego portfela ze słowami: "Tak na wszelki wypadek, gdyby nas dopadli ci Mongołowie. Lepiej wtedy bezboleśnie odejść, niż dać się zadręczyć czy poniżać". Jeszcze tego samego dnia wieczorem wyruszyliśmy samochodem osobowym za ciężarówką wiozącą rzeczy osobiste burmistrza w kierunku Żor , a potem na Czechy do Hulczyna, gdzie mieliśmy pierwszy postój .

Podczas krótkiego pobytu w Hulczynie zjedliśmy normalną kolację w restauracji . Potem wyruszyliśmy w dalszą rajzę do Polanicy, gdzie w domu wczasowym "Szarotka", będącym własnością rodziny burmistrza, mieliśmy się zatrzymać przed kolejnym etapem ucieczki na zachód.

Nieoczekiwanie nasz pobyt w Polanicy zaczął się przedłużać i nic nie wskazywało na to, że to się szybko zmieni. Zjeżdżali tam kolejni znajomi burmistrza, pełniący, podobnie jak on, wysokie funkcje na Śląsku. Ci ludzie codziennie gorączkowo naradzali się, co robić, dokąd wyjeżdżać. Szczegółowo analizowali sytuacje wojskową, która z każdym dniem wyglądała coraz gorzej.

Patrząc na to wszystko zrozumiałam, że nie po drodze mi z tymi ludźmi, którzy mieli wiele do stracenia, ale też wiele do zyskania. Stąd też ich niezdecydowanie. Ja zaś chciałam tylko ocalić swoje życie i cało wrócić do domu.

Bardzo szybko ustaliliśmy z kierowcą ciężarówki Olszokiem, że idziemy z powrotem na Śląsk, a front, który zbliżał się nieubłaganie, postanowiliśmy przeczekać w Pielgrzymowicach, niewielkiej miejscowości przy czeskiej granicy, gdzie mieszkała siostra Olszoka. Wędrując w kierunku Pielgrzymowic zauważyłam , że wszędzie tam, gdzie nie było wojska niemieckiego, tworzyła się pustka, którą wykorzystywali ludzie o kryminalnej proweniencji, przez co zrobiło się bardzo niebezpiecznie.

 

Wojskowa czekolada

Po dotarciu na miejsce okazało się, że w domu, w którym mieliśmy przeczekać najgorsze, już mieszkali jacyś niemieccy oficerowie, ale jakoś udało nam się wszystkim pomieścić. Tam też od tych wojskowych usłyszałam, żeby razem z nimi wycofywać się dalej na południe do Czech, bo tu może być niebawem bardzo niebezpiecznie.

I tak po paru dniach odpoczynku wyruszyłam razem z niemieckim wojskiem ciężkim samochodem ciężarowym na gąsienicach w kierunku Marklowic. Nawet nie zdążyłam się rozpakować, kiedy przybiegł żołnierz z informacją, że w sztabie potrzebują tłumacza. Okazało się, że znaleziono cały plik dokumentów w języku polskim. Kiedy już wszystko przetłumaczyłam, przyszedł wysokiej rangi generał, podał mi rękę i się przedstawił Ferdinand Schörner. Jak przeczytał moje tłumaczenie, to najpierw aprobująco się uśmiechnął, a potem powiedział: "Widzisz, do czego to doszło. Nawet nie mamy swojego tłumacza, tylko musimy korzystać z usług cywili, którym nawet nie mamy czym zapłacić, bo dotychczasowe pieniądze straciły swoją wartość, ale przynajmniej dam ci to". Mówiąc to podał mi wojskową czekoladę "Coca". Dopiero po latach dowiedziałam się, że tym oficerem był głównodowodzący wszystkich wojsk niemieckich w Czechach i na Śląsku w stopniu marszałka, ostatni naczelny dowódca wojsk lądowych III Rzeszy.

Krótko po tym wyruszyłam razem z wojskiem do Czech i pierwszym większym miastem, w którym się zatrzymaliśmy był Frysztat, gdzie z jeszcze jedną uciekinierką z Rydułtów, zostałyśmy zakwaterowane u pani Dudek. Przez cały ten czas byłam pod opieką niemieckiego wojska, które gwarantowało wyżywienie i bezpieczeństwo w tych ciężkich dniach końca wojny. (cdn)

Komentarze

Dodaj komentarz