rejonie Głębokiego Dołu łatwo było stracić orntację / Elżbieta Grymel
rejonie Głębokiego Dołu łatwo było stracić orntację / Elżbieta Grymel

 

Po stawie o tej nazwie od dawna nie ma już ani śladu. Przetrwału jednak opowieści o tym, że wielu ludzi traciło orientację w jego rejonie. Czy była to tylko siła legendy, czy może coś innego?

 

Po raz kolejny wypada mi wrócić do tematu utopków, jako że opowieści tego typu chyba najlepiej zachowały się w ludzkiej pamięci i nadal są często powtarzane. Żorski staw Głęboki Dół (osiński), którego dotyczy ta opowieść, był ostatnim stawem leżącym w polodowcowej dolinie o takiej samej nazwie. Zniknął z naszego krajobrazu z chwilą budowy miejskiej obwodnicy. Jej część, która obecnie nazywa się aleją Zjednoczonej Europy, przebiega dokładnie przez sam środek owego stawu. Jak chce legenda, w stawie tym rezydował utopek, o który wspominałam już w roku 2013, w cyklu o utopcach. Jego specjalnością było wodzenie (po śląsku: smykanie) ludzi po manowcach.

Ofiarami tego wyjątkowo złośliwego stwora stawały się często kobiety spieszące świtem na targ lub podążające na pierwszą mszę do żorskiego kościoła. Ich opowieści w jednym punkcie były zgodne: zawsze bez przeszkód docierały w pobliże stawu, a potem gubiły drogę i pierwsze promienie słonka zastawały je w dość nawet odległych miejscach. Podobną relację usłyszałam też z ust mojego dziadka Pawła (urodzonego w 1890 roku w Baranowicach), który pewnego dnia około godziny czwartej nad ranem zmierzał w kierunku Osin. Ponieważ działo się to latem, gdy wcześnie wstaje świt, więc kiedy dotarł w okolice zbiornika, było już prawie widno.

W pewnej chwili dziadek poczuł na plecach powiew chłodu. Rozejrzał się wokół siebie i zauważył, że jest w innym miejscu, niż się spodziewał i planował. Doszedł do wniosku, że w zamyśleniu musiał po prostu zejść z drogi na łąki, więc skręcił w prawo, by na nią powrócić. Zrobił jednak zaledwie kilka kroków, a stwierdził, że wszedł do stawu, bo stoi po kolana w wodzie! Należałoby tu dodać, że drogę tę dziadek przemierzał wielokrotnie o różnych porach, gdyż przez kilka lat mieszkał w Osinach i nigdy mu się nic podobnego nie przydarzyło!

Na początku lat sześćdziesiątych XX wieku zamieszkałam przy ulicy Osińskiej, którą wtenczas dopiero budowano i często latem wraz z innymi dziećmi kąpałam się w stawie Głęboki Dół, ale utopka nigdy tam nie spotkałam. Dlatego uznałam, że wszystkie relacje o nim to opowieści, która można między bajki włożyć. Muszę jednak przyznać, że miejsce to było dość osobliwe, bo zupełnie bez powodu potrafiły tam człowiekowi chodzić ciarki po plecach! Doskonale pamiętam zresztą, że w letnie południa (jak już wspominałam, wedle wierzeń ludowych była to szczególna pora) malutka plaża nad stawem pustoszała, dzieci wracały do domu na obiad, a nieliczni dorośli, którzy tam odpoczywali, udawali się do swoich zajęć.

Być może była to zwykła kolej rzeczy albo też wynikało to z głęboko zakorzenionej obawy przed utopkiem, bo nawet moja mama, która nie wierzyła w takie opowieści, kazała nam (dzieciom) wracać do domu najpóźniej o godzinie dwunastej. Nie potrzebowaliśmy zegarka, bo wystarczyło bicie dzwonów na Anioł Pański. Choć staw położony był w dolinie, dźwięk dzwonów ze starego, żorskiego kościoła był na tyle słyszalny, że z powodzeniem zastępował czasomierz! Wygląda jednak na to, że w rejonie stawu dziwne rzeczy działy się nie tylko nad ranem czy w południe, bo doświadczyłam tego na własnej skórze.

W roku 1969 dostałam się do szkoły plastycznej i często większe projekty realizowałam wspólnie z koleżanką, która mieszkała w Osinach. Kiedyś wybrałam się do niej na rowerze. Zasiedziałam się nieco i wracałam do domu tuż po godzinie 22. Nocna jazda przez pola nie była przyjemna, bo księżyc co chwilę krył się za chmurami. W pewnym momencie stwierdziłam, że nie widzę drogi, bo mój rower nie miał przedniej lampy. Zatrzymałam się więc i po omacku podążyłam wzdłuż przydrożnego krawężnika, prowadząc jednoślad. W moim odczuciu wędrówka trwała całe wieki, więc powinnam już dotrzeć w pobliże stawu i widzieć światła w nowych budynkach znajdujących się po jego drugiej stronie.

Niestety przed nosem wciąż miałam czarną ścianę. Rozglądałam się bezradnie wokół i wtedy zobaczyłam inną, jasno oświetloną ulicę, która biegła ukosem w lewo. Zrozumiałam wtedy, że może się ona kończyć w stawie! Z przerażenia rękę miałam tak ciężką, że ledwo zdołałam się przeżegnać. W tym samym momencie na niebie pojawił się znowu księżyc, a widziadło znikło, ja zaś stałam na środku dobrze mi znanej trasy!

Do dziś nie potrafię w żaden rozsądny sposób wytłumaczyć mojej nocnej przygody.

2

Komentarze

  • Grymlino Do mimi 21 lipca 2016 19:36Wodzenie na Głębokim Dole też przeszło do historii, ale wiele starszych osób wspomina je jeszcze. Coś w tym musiało być, bo odczucia osób "posmykanych" często pokrywały się z moimi, a te nie należały do przyjemnych! Pozdrawiam
  • mimi Wodzenie 14 lipca 2016 11:29Kiedyś takie podobne opowiadania słyszałam o tzw. Kielowcu dzielnicy Chwałowic po ,którym zostały tylko wspomnienia .

Dodaj komentarz