Znachorzy stosowali zaskakujące metody leczenia / Elżbieta Grymel
Znachorzy stosowali zaskakujące metody leczenia / Elżbieta Grymel

 

Wiedza, jaką mieli, była ogromna i podobno tajemna. Niekiedy jej wykorzystanie przynosiło jednak kiepskie efekty, ale innym razem były one zadziwiające. Dziś chcę opowiedzieć o dwóch stronach medalu.

 

Znachorów nazywano u nas łowczorzami, przy czym było to pojęcie bardzo szerokie, ponieważ obejmowało zarówno ludzi zajmujących się pielęgnowaniem i leczeniem dworskich koni, jak i znawców ziół, a także zwolenników magii, których czasem nazywano czarownikami lub złymi łowczorzami. Jeszcze w wieku XIX na ziemiach należących do dworu w Baranowicach istniały co najmniej trzy owczarnie. Dwie z nich znajdowały się na Piekuczu, a trzecia na Skotnicy w pobliżu żorskiego sołectwa Kleszczów.

W latach 20. XX wieku czynna była jeszcze co najmniej jedna z tych owczarni znajdujących się na Piekuczu. Można sądzić, że pracujący tam ludzie musieli posiadać pewne doświadczenie weterynaryjne, a czasem także zielarskie, które w nagłych przypadkach można było wykorzystać również do leczenia ludzi. Postać jednego z nich jest mi znana z opowieści rodzinnych. Był to pochodzący z Osin pan N., daleki krewny mojej prababki Marianny (z domu Smyczek), który pracował w dworskiej stajni w Baranowicach.

Kiedy mój dziadek w wieku 12 lat uległ wypadkowi podczas pracy w gospodarstwie krewnych, on jako pierwszy pospieszył mu z pomocą. Ludzie, u których chłopak mieszkał i pracował, nie interesowali się jego losem, leżał więc na wiązce słomy w chlewie, bez jedzenia i picia. I z pewnością tam zakończyłby swój krótki żywot, gdyby nie pan N. Niestety nie znam szczegółów jego kuracji, ale dziadek mój przeżył, choć owo przykre wydarzenie zaważyło potem na jego losie. Musiał mieć uszkodzony kręgosłup, ponieważ już do końca życia dźwigał na plecach niewielki garb.

Ten sam znachor leczył również moją ciocię (rocznik 1926), tym razem ze znacznie lepszym skutkiem. Wydarzenie to miało miejsce w latach trzydziestych ubiegłego wieku. Dziewczynka pojechała zimą do krewnych mieszkających w Świerklanach i zjeżdżała z kuzynami na sankach. W pewnym momencie sanki się przewróciły i ciotka doznała dwukrotnego, otwartego złamania nogi. Przywieziono ją wynajętą furą do żorskiego szpitala, ale obecny tam lekarz obawiał się, że sam nie podoła zabiegowi, więc skierował moich dziadków do lecznicy w Rybniku. Ponieważ jednak była to zima i drogi były w większości nieprzejezdne, więc moi dziadkowie nie chcieli ryzykować takiej podróży z mocno cierpiącym dzieckiem.

Zdenerwowany lekarz zbeształ za to rodziców, mówiąc, że nie zdają sobie sprawy z powagi sytuacji, bo ich córka pomimo prawidłowego leczenia może mieć uszkodzoną nogę znacznie krótszą od drugiej, może nawet zdarzyć się, że trzeba będzie ją amputować, jeżeli zajdą w niej zmiany, których nie można będzie wyleczyć. Po krótkiej naradzie z babcią dziadek pojechał ową wynajętą furką po znachora do Osin. Noga cioci została przez niego poskładana i ujęta w dwie deszczułki, a następnie okręcona lnianym bandażem.

Potem codziennie rano znachor przyjeżdżał do domu dziadków, zdejmował usztywnienie i przemywał nogę naparem ziołowym oraz robił okłady z rozcieńczonego moczu chorej. Kuracja ta trwała dość długo, ale zakończyła się sukcesem. Wbrew przewidywaniom lekarza okazało się, że noga młodej pacjentki nie była krótsza i właściwie nigdy nie bolała, choć ciotka przez wiele lat pracowała w pozycji stojącej.

Drodzy Czytelnicy, zapewne jesteście ciekawi, jak leczyli ludzi ci źli łowczorze? Zebrany przeze mnie materiał jest dość obszerny, więc przeznaczam go na nowy artykuł! Pozdrawiam i zachęcam do lektury!

Komentarze

Dodaj komentarz