Terapia polegała głównie na wypowiadaniu jakichś dziwnych zaklęć, które miały wygonić z chorego jakieś złe moce, ale często przynosiła zadziwiające efekty. O właśnie o takich przypadkach chcę dziś opowiedzieć.
Jak już wspominałam w tej rubryce, jeszcze kilkadziesiąt lat temu we wsiach działali znachorzy popularnie zwani czarownikami lub łowczorzami. Dziś zgodnie z zapowiedzią chcę opowiedzieć o tych, którzy używali do swoich praktyk jakiejś magii. W latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku opowiadał mi pewien mój daleki krewniak, starszy już człowiek, o chorobie swojej matki. Kobieta ta zraniła się w czasie prac polowych w nogę i nie potrafiła wyleczyć tej rany przez ponad siedem lat. Nie pomogły ani lekarstwa przepisane przez lekarza, ani okadzanie święconym zielem, ani też zażegnywania znachorek. W końcu kiedyś ktoś poradził jej, żeby udała się do czarownika mieszkającego w sąsiedniej wsi. Ludzie obawiali go się, bo był to człowiek mściwy i raczej mógł zaszkodzić, niż pomóc, ale czasem sowicie opłacony istotnie pomagał.
Tak też, jak się okazało, było i w tym przypadku. Przybywszy do domu chorej, obejrzał dokładnie jej nogę, potem kazał wyjść wszystkim domownikom na zewnątrz, za wyjątkiem syna tej kobiety (czyli mojego wuja), któremu kazał stanąć pod oknem. Mógł on przyglądać się całemu zabiegowi, lecz nie wolno mu było się odzywać, bo w przeciwnym przypadku (jak twierdził przybyły czarownik) choroba zamiast wyjść drzwiami, weszłaby w mówiącego. Znachor ów uczynił kilka dziwnych znaków nad chorą nogą, coś przy tym mamrocząc pod nosem.
Potem gwałtownie się wyprostował, łapiąc coś jednocześnie do czapki. Był to mały, czarny robaczek, którego od razu po schwytaniu zabił. Dlaczego? Ano dlatego, że, jak później stwierdził, to pod jego postacią ukrywała się choroba leczonej przez niego kobiety! Na tym zabieg został zakończony i co najciekawsze, rana na nodze zagoiła się w ciągu siedmiu dni, tak jak przewidział znachor, i nigdy już się nie odnowiła, choć kobieta żyła jeszcze ponad czterdzieści lat.
Ten sam starszy krewniak opowiedział mi również o innym jeszcze znachorze mieszkającym kilka wiosek dalej. Człowiek ten potrafił, jak twierdzili ludzie, odczyniać przeróżne tzw. postrzoły, które pojawiały się ponoć w postaci powietrznego wiru, zaś miejsce na ciele człowieka, w które trafiały, ropiało siedmiokrotnie, pozostawiając głębokie blizny. Jedynie natychmiastowe odczynienie zapobiegało długiemu ropieniu i podobnym powikłaniom. Ludzie wierzyli, że postrzoły są wypuszczane przez czarowników i tylko czarownicy mogli je odczynić.
Wuj mój, będąc kilkunastoletnim chłopcem, pracował wraz ze swoimi rodzicami przy zwózce siana. Kiedy powoził pełnym wozem, w pewnej chwili zobaczył przed sobą zły wir. Był tak zaskoczony, że nie zdążył się nawet przeżegnać i w tym samym momencie poczuł w prawym ramieniu tak silny ból, że lejce wypadły mu z dłoni. W jednej chwili jego ramie spuchło jak bania. Starszy brat zawiózł wuja do wspomnianego już wcześniej znachora, który kazał zdjąć chłopcu koszulę. Nieborak darł się przy tym wniebogłosy, jako że każde szarpnięcie sprawiało mu dotkliwy ból. Znachor obmył tymczasem chore ramię wodą, mrucząc przy tym zaklęcia. Po chwili wróciło ono do normalnego wyglądu i przestało boleć.
Chłopak nie mógł uwierzyć, że będzie się mógł ubrać bez niczyjej pomocy! Za leczenie ów dobry czarownik nie wziął żadnej zapłaty, dał natomiast butelkę przezroczystego płynu o przyjemnym zapachu i nakazał obmywać nim ramię przez siedem dni.
Komentarze