Państwo Beniszowie z prezydentem Waldemarem Sochą / ARC
Państwo Beniszowie z prezydentem Waldemarem Sochą / ARC

 

Anna i Ludwik Beniszowie zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia. Dziś obchodzą żelazne gody.

 

Anna i Ludwik Beniszowie z Roju są ze sobą już 65 lat, na dobre i złe – jak przysięgali w 1951 roku przed ołtarzem. O małżonkach z tak długim stażem mówi się, że obchodzą żelazne gody. Oni ślub wzięli 12 listopada w boguszowickim kościele pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa. Mszę odprawiali wówczas nieżyjący już legendarny ksiądz infułat Edward Tobola i ksiądz Lach. Rój należał wówczas (podobnie jak inne pobliskie miejscowości) do parafii Boguszowice. – Cywilny odbył się w niedzielę. Było to możliwe, bo mój tata Alojzy Kolon pełnił wtedy funkcję wójta Roju. Ponieważ jednak w niedzielę nie pracują urzędy, w dokumentach widnieje data 10 listopada – uśmiecha się pani Anna.

 

Bryczkami i drabiniokiem

 

Jubilaci pamiętają, że weselnicy zajechali na obiad do domu Kolonów 15 bryczkami, a muzykanci na drabinioku. Potem szło się na zabawę w wynajętej sali. Wieczorem wszyscy znowu pojawili się w domu na kolacji. Wspominają, że gości było mnóstwo, w tym osiem druhen z partnerami. Anna i Ludwik poznali się w teatrze. Po wojnie nie było telewizji, internetu, smartfonów ani nawet świetlicy. Dlatego młodzież chętnie spotykała się w amatorskim kółku teatralnym, założonym przez wójta i nauczyciela Dominika Krasę. Jedną z najmłodszych aktorek była urodziwa Ania, córka szefa gminy.

– Jeździliśmy ze spektaklami po okolicy, m.in. do Rownia, Kłokocina i Boguszowic. Pamiętam, że grałam Balladynę. To była dla nas ogromna radość – opowiada jubilatka. Przyszły małżonek z pasją chodził i jeździł na te przedstawienia. – Podglądałem ich, a w oko wpadła mi Anna. Urzekła mnie jej uroda – przyznaje starszy dziś pan. Narzeczeństwem byli niespełna rok. Kiedy się pobierali, ona nie miała jeszcze 18 lat, on liczył sobie 25 lat. Dla mężczyzny w tamtych czasach był to już poważny wiek.

 

Polacy od pokoleń

 

Kolonowie byli polską rodziną od pokoleń. – Mama mi opowiadała, że jak zbudowali domek z dwoma pokojami, w jednym z nich tata spotykał się z młodzieżą, rozprawiając im o Polsce. Nie miał łatwego życia. W czasie okupacji był szykanowany. Groziła mu wywózka do Auschwitz. Szczęściem w nieszczęściu miał wypadek w kopalni Jankowice. Cały połamany trafił do szpitala. Mimo doznanych krzywd nikogo nie potępiał, tym bardziej ze względu na pochodzenie narodowościowe. Wskazywał, że nowy wójt Niemiec był dobry dla ludzi – wspomina pani Anna.

– Paradoks Ślązaka. Teść był szykanowany za Niemca jako Polak. Po wojnie został potraktowany przez nowe władze jak Niemiec – dodaje Alojzy Zimończyk, zięć Beniszów, emerytowany nauczyciel geografii. Pracę w szkolnictwie kończył trzy lata temu na stanowisku wicedyrektora Technikum Górniczego w Rybniku. Teraz jest konsultantem Wojewódzkiego Ośrodka Metodycznego. Jego małżonka (córka Beniszów) Alicja, jest ekonomistką. Pracuje jako kierownik działu administracji w dużym centrum medycznym w Rybniku. Mieszkają z rodzicami żony w jednym domu. Uwielbiają wspólne wieczorne rozmowy. Beniszowie wychowali jeszcze syna Joachima, mają synową Krystynę i wnuczkę Joannę, która studiuje filologię angielską we Wrocławiu.

 

Wcielony do Wehrmachtu

 

Pan Ludwik, tak jak tysiące Ślązaków, wiosną 1944 roku został wcielony do Wehrmachtu. Miał wówczas 18 lat. Trafił do artylerii w Strasburgu. – Potem przenieśli nas do Poznania. Hitler walczył już dziećmi. Uczyli nas obsługi czołgów. Ale nie dostaliśmy ich, więc staliśmy się piechotą. Stamtąd wysłali nas na front węgierski. Wiosną 1945 uciekliśmy przed Rosjanami do Austrii – wspomina 90-latek. Tam doczekali końca wojny. Trafili do amerykańskiej niewoli. Kilka dni siedzieli w cegielni, pilnowanej przez strażników. Amerykanie pozwolili wrócić im do domów. Ślązaków przewieźli do Czeskich Budziejowic.

– Tam odebrali nas Ruscy i przetransportowali do obozu w Koźlu. Zostaliśmy pobici za służbę w Wehrmachcie. Do domu wróciłem w sierpniu 1945 roku. Miałem dużo szczęścia, bo wielu żołnierzy sowieci wywieźli na Wschód – zaznacza jubilat. Tymczasem Kolonowie już przed wojną prowadzili w swoim domu sklep kolonialny. – Mama przywoziła zaopatrzenie na rowerze z Rybnika. Nie kursowały jeszcze autobusy. Kto miał konie, podróżował furmanką. Pozostali na rowerach – podkreśla pani Anna. Młody Ludwik nieraz robił zakupy w sklepie jej rodziców. Miał blisko, bo raptem przez łąki. Po ślubie ich życie upływało głównie na pracy. Jak wszyscy dookoła prowadzili nieduże gospodarstwo. Chowali świnię, kury, kaczki, indyki, gęsi.

 

Dwa zawody

 

Szanowny jubilat ma dwa zawody, nie licząc pracy na roli. Przez 15 lat prowadził warsztat krawiecki, męsko-damski. – Szyliśmy wszystko oprócz sukienek. Płaszcze, garnitury i kamizelki, smokingi, kostiumy – wylicza. Zatrudniał cztery osoby: czeladnika i trzech uczniów. – Po wojnie nie było ubrań, więc zamówień mieliśmy mnóstwo. Brakowało tylko mocy przerobowych. W sklepach nie można było kupić materiału, ale górnicy dostawali go na przydział, przynosili do nas i tak powstawały ubrania – opisuje. Najwięcej klientów, prócz miejscowych, pochodziło z Kłokocina, Boguszowic, Boryni i Świerklan. Rowień miał swojego znakomitego krawca, świętej już pamięci Pawliczka. Komuna mocno jednak dawała się we znaki tzw. prywatnej inicjatywie.

– W pewnym momencie mieliśmy już dość. Jako właściciel warsztatu nie mogłem ubezpieczyć siebie i rodziny. Przychodnia odmówiła leczenia naszych dzieci. Musiałem jednak ubezpieczyć pracowników, którzy mieli prawo do bezpłatnej opieki zdrowotnej – mówi o jednym z absurdów dawnego ustroju. W końcu żona kazała mu iść na grubę. W kopalni Jankowice przepracował 25 lat, w tym 20 na dole. Po raz pierwszy zjechał szybem, gdy stuknęła mu czterdziestka. Pracę zawodową łączył z budową domu. – Postawiliśmy go we dwoje – przyznaje. Z własnej działki kopali glinę, z której samodzielnie zrobili 65 tysięcy cegieł. Wypalali je w skonstruowanym przez siebie piecu. – Jak teraz ludzie mają się dobrze. Do nieba to się już chyba nikt nie dostanie – wzdycha pani Anna.

 

Inne czasy

 

Ale zaraz dodaje, że rojanie są pobożni i zdyscyplinowani. Jako pierwsi oderwali się od Boguszowic, bo w ciągu półtora roku postawili własny kościół i stali się samodzielną parafią. Cegłę wypalali sami, tak jak wcześniej Beniszowie. – Świętej pamięci już infułat Tobola nie mógł przeboleć odejścia Roju. Liczył, że gremialnie uczestniczący we mszach rojanie będą wzorem dla mieszkańców budującego się w Boguszowicach osiedla – twierdzi pani Anna, która od 1980 roku przewodzi w parafii wspólnocie Żywego Różańca. Należy do niej aż 440 rojan!

Jak dodaje, ludzie byli kiedyś bardziej aktywni. Chętnie działali na rzecz swojej miejscowości, bezinteresownie pomagali sąsiadom. Remizę wybudowali w znacznej mierze ze sprzedaży biletów na spektakle teatru amatorskiego. Pan Ludwik był przez 60 lat w OSP, a jego teść długo sprawował funkcję prezesa. Dziś jedna z ulic w Roju nosi imię Alojzego Maksymiliana Kolona. – Były to biedne czasy, ale wesołe. Teraz mamy się super dobrze, odpoczywamy – podsumowuje pani Anna. Jak się żyje w Roju? – Jak w raju – podsumowuje zięć Alojzy Zimończyk.

3

Komentarze

  • rojanin lans.. 01 stycznia 2017 09:30...się zięciunio wylansował! Dobrze, że w jednym zdaniu przypomniało się mu o synie Beniszów -pasjonacie gołębi pocztowych...
  • sid Rychtig 30 grudnia 2016 08:47W Niymcach mieszkajom rychtig Poloki,wyjechali z miłosci do Ojczyzny..Na Slasku miyszkajom rychtig Slonzoki...Zostali z miłosci do Slonska :-)
  • Anna. Polacy nie Śląsacy. 29 grudnia 2016 10:03A to ciekawe dlaczego tyle prawdziwych Poliaków mieszka w Niemczech?.od Beniszów do ------------.

Dodaj komentarz