Jan (brat mamy Zofii Przeliorz) i Elfryda Sodzawiczny z dziećmi w 1942 r. / Archiwum domowe, Zbiory Muzeum w Rybniku
Jan (brat mamy Zofii Przeliorz) i Elfryda Sodzawiczny z dziećmi w 1942 r. / Archiwum domowe, Zbiory Muzeum w Rybniku

Nie brakowało przesądów. Pierwszym gościem, który tego dnia zawitał do domu, powinien być mężczyzna, bo to wróżyło pomyślność i zgodę.

Zofia Przeliorz
Wigilia, czyli nasza ślonsko Wilijo, zarówno teraz jak i przed stu laty, jest jednym z najbardziej oczekiwanych i najbardziej tajemniczych dni w roku. Wiąże się to z tym, że poprzedza ona święta Bożego Narodzenia, które na Śląsku nazywane są Godami albo Godnymi Świętami, a które same w sobie też są wielką tajemnicą. Każdy przeżywa ten dzień na swój sposób, a najbardziej cieszą się dzieci i ta jedna rzecz się nie zmieniła.
Jak wyglądała Wigilia sto lat temu? Mogę o tym opowiedzieć opierając się na wspomnieniach mojej ciotki Jadwigi Gamoń z Osin (dziś dzielnicy Żor), urodzonej w 1904 roku. W tamtych czasach święta te miały bardziej wymiar duchowy. Ludzie przez cały adwent przygotowywali się na przyjście Małego Jezuska na ten świat. Nie wszyscy mogli brać udział w roratach (w adwencie pierwsza msza św. poranna – przyp. red.), ale za to w domach codziennie śpiewano pieśń „Oto Pan Bóg przyjdzie” i odliczano dni, kiedy to nastąpi.


Przesądy i wierzenia


Z Wigilią wiązało się wiele różnych przesądów i wierzeń. W tym dniu wszyscy starali się wstać rano jak najwcześniej, aby ze wszystkim zdążyć na czas, bo istniało przekonanie, że „ jako Wilijo, taki cołki rok” Domownicy starali się być dla siebie mili, a dzieci grzeczne, bo gdyby w tym dniu zostały w ten czy inny sposób skarcone, znaczyłoby to, że będą karcone przez cały następny rok.
Ważne też było, aby pierwszym gościem, który tego dnia zawita do domu, był mężczyzna, bo to wróżyło pomyślność i zgodę. Gdy jako pierwsza przychodziła kobieta, to oznaczało coś wręcz odwrotnego. Nie należało też w Wigilię niczego od nikogo pożyczać, a ewentualny dług jak najszybciej zwrócić, aby na święta nie być niczyim dłużnikiem, bo to oznaczałoby kłopoty finansowe w następnym roku. Nie należało też w tym dniu nikomu niczego nie pożyczać, aby nie wynieść szczęścia z domu. Nie wolno było rąbać drewna, bo mogłaby przez cały rok boleć głowa, ani wbijać gwoździ, żeby zęby nie bolały.
W tamtych czasach, aby zapewnić sobie i całej rodzinie zdrowie, gospodarz częstował wszystkich dorosłych domowników kieliszkiem trunku. Jak wspominała ciotka, nawet dzieciom dawano po kilka kropel. Była to jakaś ziołowa, zielona wódka. Zwyczaj ów nazywano „zalewaniem robaka”, aby nie wiercił człowieka i nie powodował chorób.


Choinka była rzadkością


W Wigilię tradycyjnie się pościło. W tym dniu nikt nie gotował obiadu, co powodowało, że wszyscy z jeszcze większym utęsknieniem oczekiwali wieczerzy. Na początku ubiegłego wieku na Śląsku zaczął się przyjmować zwyczaj strojenia choinki, ale jeszcze nie we wszystkich domach stawiano „Christbaum”. Powszechny był natomiast zwyczaj przyozdabiania świętych obrazów gałązkami świerkowymi, tzw. podłaźniczkami, przystrojonymi papierowymi ozdobami. Jak wspominała ciotka, pierwszą choinkę mieli w domu tak jakoś po pierwszej wojnie światowej.
Zdobiono ją papierowymi ozdobami, łańcuchami z ciętych słomek i marszczonej bibułki, watą imitującą śnieg, jabłkami, orzechami, piernikami, anielskimi włosami czyli lametą, na koniec mocowano na niej świeczki.


Co myślą sobie zwierzęta?


Przed wieczerzą wigilijną na drzwiach wejściowych do domu, chlewu i stodoły robiono święconą kredą krzyżyki, aby żadne zło nie miało tu dostępu. Koniecznie należało też dać bydłu siana, żeby w czasie kiedy gospodarze będą jedli, zwierzęta nie stały przy pustym żłobie. Bo przecież kiedyś w stajence bydło było świadkiem narodzin Syna Bożego. W Wigilię najlepiej było po chlewie za długo nie chodzić. Niektórzy twierdzili, w tym dniu zwierzęta mogą mówić ludzkim głosem, a czasem lepiej nie wiedzieć co koń, krowa czy pies myślą o swoim gospodarzu albo gospodyni.


Na szczęście i powodzenie


Do domu przynoszono też po jednym snopku z każdego zboża i stawiano je w kącie izby, aby w przyszłym roku dobrze obrodziło. Na stół pod obrus kładziono siano. Na środku stołu stawiano świecę (niektórzy krzyż i dwie świece), obok niej sól, chleb, masło i pieniądze, aby tych rzeczy nigdy w domu nie zabrakło. Pod stół kładziono siekierę, albo jakieś inne żelazo, aby zapewnić domownikom zdrowie. Oprócz talerzy dla domowników, na stole kładziono jeden dodatkowy talerz dla niespodziewanego gościa. Tym gościem mógł być ktoś nieznajomy albo osoba zmarła, która chciałaby zasiąść do wieczerzy ze swoją rodziną.
Wigilijny posiłek zawsze rozpoczynano modlitwą. Najczęściej było to „Ojcze nasz” i „Boże dzięki Ci składamy”. Potem już nikt nie mógł odejść od stołu, aż do końcowej modlitwy. Gdyby ktoś odszedł przed zakończeniem wieczerzy, mogłoby to spowodować śmierć któregoś z domowników. Wstać mogła jedynie gospodyni, żeby podać coś na stół. Nie odchodziła zresztą daleko, bo wszystko było przygotowane w zasięgu ręki. Trzeba też było uważać, by broń Boże w czasie wieczerzy nie zgasła zapalona świeca. Byłby to zły znak, wróżący śmierć któregoś z domowników.
Po końcowej modlitwie śpiewano kolędy. Trzeba było wydobywać głos z siebie głośno, żeby Dzieciątko usłyszało i przyniosło najmłodszym domownikom prezenty. Dzieciątko nie było wtedy tak bogate jak teraz i były to najczęściej słodycze - jakieś cukierki i pierniki. Dzieci bardzo się z tego cieszyły, bo był to dla nich wówczas prawdziwy rarytas.
Dawniej wieczór wigilijny pełen był różnego rodzaju wróżb. Wróżono jaka będzie pogoda w następnym roku, jak długo kto będzie żył, która panna wyjdzie za mąż, skąd jej przyszły mąż przyjdzie. Dlatego dziewczyny trzęsły płotami i z tej strony z której pies zaszczekał, miał nadejść przyszły małżonek.
W wigilijny wieczór, przed Pasterką, chłopcy strzelali prochem na wiwat, że Pan Jezus się urodził, a potem kto tylko mógł udawał się na mszę św., która zaczynała się o północy.
Od drugiego dnia świąt aż do Trzech Króli domy odwiedzali kolędnicy. Były to przebrane za pastuszków albo Trzech Króli dzieci.


Wigilijne potrawy


Menu wigilijne na śląskiej wsi różniło się nieco od tego współczesnego. Jak wspominała ciotka Jadwiga, jej mama a moja starka (babcia – przyp. red.) przygotowywała takie potrawy jak: zupa fasolowa, groch, ryż polany roztopionym masłem i posypany skurzicom, czyli cynamonem i cukrem, pogański krupy (kasza gryczana) z mlekiem, moczka, bryja, ziemniaki z zaprawianymi harynkami (śledzie marynowane) ze śmietanką albo bratheringami (śledzie opiekane), buchetki z marmeladom z gruszczanych pieczek (bułeczki z marmoladą z suszonych gruszek), makówki, strucla z makiem, jabłka i orzechy. Każdej potrawy należało zjeść przynajmniej trzy kęsy. Na koniec łamano się opłatkiem i składano sobie życzenia. To menu różniło się nieco w poszczególnych rodzinach. W domu rodzinnym mojej mamy jadano karpie bo dziadek miał swój własny staw. Miał też pasiekę, zatem na wigilijnym stole nie brakowało również miodu.

Galeria

Image alt Image alt Image alt Image alt
1

Komentarze

  • Żorzanka Wigilia 100 lat temu 22 grudnia 2017 21:20Piękna, ciepła opowieść, aż łza się w oku kręci, całkiem jak u moich dziadków w latach 50. XX wieku. Pozdrawiam serdecznie

Dodaj komentarz