Beata Lis straciła męża w kopalni Jas-Mos / Dominik Gajda
Beata Lis straciła męża w kopalni Jas-Mos / Dominik Gajda

16 lat temu przeżyły to, co dziś przeżywają żony zmarłych i poszukiwanych wciąż górników. Pozbierały się.

Gdy w sobotnie przedpołudnie zatrzęsły się bloki w Jastrzębiu-Zdroju, a chwilę później zawyły pierwsze syreny karetek pogotowia ratunkowego, w niemal każdym domu w górniczym mieście wiadomo było, co się stało. - Walnęło w którejś kopalni - mówili mieszkańcy.

Beata Lis spojrzała na zegarek, a potem wstrzymała na chwilę oddech. - Wiedziałam, że stało się coś poważnego, że znów będzie płacz i rozpacz rodzin. I we mnie odżyły te najgorsze wspomnienia. Jeszcze w sobotę byłam twardzielką, nie ruszało mnie nic. Ale w niedzielę posypałam się już całkowicie. I od tego czasu nie włączam telewizora, radia. Robię pranie, gotuję, czekam na syna. No i czekam na telefon od córki. Ona pracuje na pobliskiej kopalni Jas-Mos, ale wie i przekazuje mi, co się tam na dole dzieje - mówi nam.

Dziewięć wdów

Pani Beata jak nikt inny wie, co czują dziś kobiety stojące pod kopalnią Zofiówka, czekające aż z "szoli", na noszach czy o własnych siłach wyjdą ich mężowie. - Bezsilność - tylko tak można to opisać jednym słowem. Ona też ją czuła nieco ponad 16 lat temu. Jej ukochany mąż Radek, ten wąsiasty przystojniak, który nadawał sens jej życiu, nie wyjechał z dołu. Zginął 700 metrów pod ziemią.

To była jedna z największych tragedii w polskim górnictwie. Do wybuchu w kopalni Jas-Mos doszło o godzinie 4.36 na poziomie 700 metrów pod powierzchnią. W czasie robót strzałowych eksplodował pył węglowy. W strefie wypadku znajdowało się 47 górników. 37 udało się wyprowadzić na powierzchnię, dwóch z nich odniosło rany. Zginęło 10 górników. Najmłodszy: 28-latek, najstarszy: 43 lata. Tylko jeden kawaler. Dziewięć wdów. Dwadzieścioro sierot...


Richuś nie wrócił

- Pamiętam ten dzień doskonale. Zawsze rano wstawałam, robiłam swoje i spoglądałam za okno, czekając aż mąż wróci z nocki. On wysiadał, o tam, z autobusu i szedł prosto do domu. Tego rana nawet nie zauważyłam, że jest już spóźniony. Zadzwoniła moja mama z pytaniem: jest już Richuś w doma? Mówię jej: nie, autobus jeszcze nie przyjechał. Za chwilę zadzwoniła znowu z takim samym pytaniem. W końcu poszłam do niej, kazała mi usiąść i powiedziała mi: powiem ci coś, ale mi nie płacz! - wspomina Jolanta Honisz, wdowa po Ryszardzie Honiszu.

- Najmłodszy syn nie odezwał się wcale, średni skwitował wieść o tym, że ojciec nie żyje niedowierzaniem i ironicznym uśmiechem, a najstarszy usiadł na schodach i zaczął płakać. Potem jeden z nich pojechał na kopalnię, ale zanim on wrócił, byli już u mnie ludzie z dyrekcji, powiedzieć, co się stało - dodaje.

Zastrzyk i poszło

Beacie Lis, atrakcyjnej 34-latce, matce dwójki dzieci, o śmierci męża powiedzieli sąsiedzi. Wskoczyła do auta i pojechała na Jas-Mos. W tym czasie w drodze do jej domu była już delegacja z kopalni. - Wiecie, ja nie wiem jak przeżyłam te pierwsze dni. Dostałam jakiś zastrzyk i poszło... - mówi.

- Siedem dni czekałam na pogrzeb! Pochowałam Radka i przez pierwsze lata pięć razy za dnia biegałam na cmentarz. Byłam samotna, miałam wprawdzie dzieci, ale na Śląsku zostałam sama. Pochodzę z Warszawy, przyjechałam tutaj za nim.. Za moim Radkiem, miłością mojego życia i za człowiekiem, który temu życiu nadawał sens. Byłam bez rodziny, bez wsparcia, musiałam go poszukać u lekarzy, bo sama bym z tego nie wyszła. I tak jestem niesamowicie pokiereszowana tym wszystkim... Bo wiecie ja miałam naprawdę świetnego męża! - podkreśla pani Beata.

Chcą tylko zobaczyć mężów

Kobietom, które stoją dziś pod kopalnią, i tej, której zmarłego męża już zidentyfikowano powiedzieć mogą tylko jedno: siłę czerpać trzeba z dzieci. - My z Radkiem mamy dwójkę - syna Mateusza, który wtedy miał 10 lat, i córkę Sylwię, wówczas prawie 13-latkę. Wychowałam ich na bardzo dobrych ludzi. Próbowałam potem ułożyć sobie życie, mam jeszcze jednego syna Kubusia, który dziś jest dla mnie niesamowitą radością. Dzieci dają moc, by wstać rano, ogarnąć się, cieszyć z prostych rzeczy. I nie można bać się prosić o pomoc i przede wszystkim wierzyć! Ja wiem, że do tych kobiet, które czekają na swoich mężów, nic teraz nie dociera. One nie słyszą, co mówi do nich psycholog, co mówią dyrektorzy. One chcą tylko zobaczyć mężów, ukochanych - mówi pani Beata.

"Szczęść Boże" na pożegnanie

Jolanta Honisz, siedząc czasem samotnie w domu wieczorami, wraca pamięcią do tego lutowego wieczoru, gdy widziała męża po raz ostatni. - Zapamiętałam go takim jaki był, gdy po raz ostatni wychodził z domu. Pamiętał w co był "obleczony", że przyszedł mnie uściskać, powiedział "Szczęść Boże" i poszedł. Czasem wyobrażam sobie, jak przychodzi, żegna się ze mną - mówi pani Jolanta, łamiącym się głosem.

Wydarzenia ostatnich dni na nowo rozbudziły bolesne wspomnienia. Łzy znów cisną się jej do oczu. W domu nerwowość da się zresztą wyczuć na każdym kroku. - Wszyscy moi synowie też poszli w górnictwo. Początkowo byłam przeciwna, żeby jechali na dół. Jeden z nich, w tajemnicy przede mną po roku pracy na powierzchni, zjechał pierwszy raz na dół. Zrobił to w dniu swoich urodzin - mówi pani Jolanta. Najmłodszy syn w zeszłym roku zmarł...

Dzieci pani Beaty też, podobnie jak 90 procent mieszkańców Jastrzębia-Zdroju, związało się z górnictwem. Córka jest sekretarką, syn pracuje na dole. W tej samej kopalni, co tata. - Jak wpadnie w wir pracy, to o wszystkim zapomina. Ale po urlopie czasem mówi, że nie chce mu się tam wracać - przyznaje kobieta.

Barbara Kubica-Kasperzec
Adrian Karpeta


1

Komentarze

  • Bea szacunek 14 maja 2018 23:36Niezwykle poruszające są wypowiedzi tych pań. Pokazują, że one naprawdę mocno kochały tych swoich mężów... Oni na pewno byliby (a może są, gdzieś tam z góry) z nich dumni.

Dodaj komentarz