Jak grnik Supasta małego strzygonia spotkał / Elżbieta Grymel
Jak grnik Supasta małego strzygonia spotkał / Elżbieta Grymel

Tamtego wieczoru wracał do domu później niż zwykle, bo po pracy pomagał kamratowi Gałonsce przy budowie chlewika dla kozy. Pewnie byłby nawet u niego przenocował, ale nic nie wspomniał o tym swojej żonie Petroneli, więc kobieta zamartwiłaby się, gdyby nie wrócił do domu na noc. Górnik szedł raźno i nie oglądał się na boki, tylko odmawiał wieczorną modlitwę za zmarłych. Zbliżał się już do starej osady, w której nikt nie mieszkał, ale znajdowało się tam jeszcze kilka mocno zrujnowanych chałup i stara dzwonnica pozbawiona dzwonu i dachu. Wtedy do jego uszu doleciał ni to pisk, ni to cichutki płacz i po chwili zauważył, że jakiś czarny cień osiadł na starej dzwonnicy.
– Pewnikiym sowy... – pomyślał mężczyzna i powrócił do przerwanej modlitwy, ale dźwięk powtórzył się tym razem jakby bliżej. Na rozpadającym się murku, znajdującym się obok drogi, na moment rozbłysło malutkie światełko, a potem ni stąd ni zowąd pojawiło się tam malutkie dziecko. Siedziało okrakiem na dużym kamieniu i popłakując spoglądało na niego wielkimi, smutnymi oczyma.
– Skond sie sam bieresz boroku? – zastanawiał się mężczyzna. – Je sam kery? – zawołał głośno, ale nikt mu nie odpowiedział. Dziecko samo w takiej głuszy? Nie mógł go tu zostawić! Dlatego postanowił, że zabierze go do swojej wioski, a potem się zobaczy, co da się dla niego zrobić!
Dzieciątko było dziwnie lekkie, kiedy brał je na ręce i otulał swoją kapotą. Kiedy doszedł do stawów, sytuacja się powtórzyła: na powalonym pniu znowu siedziało dziecko całkiem podobne do poprzedniego. Górnik zaczął coś podejrzewać i ciarki przebiegły mu po grzbiecie. Zanim podszedł do drugiego malca, sprawdził czy ten pierwszy śpi w zawiniątku, które niósł na rękach, ale kapota była pusta! Skonsternowany nie wiedział, co teraz zrobić, ale mała zjawa sama wybawiła go z kłopotu, bo zniknęła! Jednak nie na długo. Na skraju rodzinnej wsi Karlika rosła rosochata wierzba, tym razem na niej siedział malutki, bledziutki chłopczyk, ten sam, co poprzednie dwa razy i patrzył błagalnie na mężczyznę.
– Czego chcesz boroku? – zapytał górnik.
– Yno twojigo rzykanio – odpowiedziało dźwięcznym głosem dziecko. – Boś do serca mie już przytulił, chociaż jo je strzigoń! Jo sie łod tyj miłości troszka łogrzoł i dom rady dolecieć do Ponboczka! Ale ty rzykej, bo podziwej się wiela nos sam jeszcze je!
I wtedy na ciemnym niebie zaroiło się od jakiś dziwnych stworzeń, które jakby popłakiwały i popiskiwały jak nietoperze. Karlik stał jak skamieniały: nie mógł wydobyć z siebie głosu, ani się ruszyć! Dopiero jak na niebie pojawił się księżyc, widziadło znikło, wtedy górnik zrozumiał, że mały strzygoń powierzył mu ważną misję – wybawić jak najwięcej tych porzuconych, nieochrzczonych dzieci, dlatego po drodze do pracy zawsze odmawiał modlitwy w ich intencji.

PS. Kim były strzygi? Uważano, że były to zjawy pokrewne zmorom i równie jak one krwiożercze. Z tą różnicą, że zmorą można było być także za życia, zaś strzygą tylko po śmierci. W obu przypadkach, druga, nieochrzczona dusza nie odłączała się od ciała i żeby przeżyć, musiała posiłkować się krwią wyssaną z żywych ludzi. Strzygami mogły też zostać osoby, które miały dwa serca, bo tylko jedno z nich umierało. Kiedy strzygi i strzygonie pojawiły się w jakimś domu lub w jego pobliżu w większej ilości, zwiastowało to śmierć gospodarza lub kogoś z domowników.
Dla przypomnienia: Według tradycji ludowej zmorami najczęściej bywały kobiety, choć czasem „przypadłość” ta dotykała również mężczyzn, zaś strzygi były osobnikami płci obojga.

Komentarze

Dodaj komentarz