Dom widmo / Elżbieta Grymel
Dom widmo / Elżbieta Grymel

Kiedy pierwszy raz wjeżdżałam do N., zwolniłam przed niestrzeżonym przejazdem kolejowym, a ponieważ ruch na drodze był niewielki, nie przyspieszałam. Żeby zapoznać się trochę z okolicą, zerkałam od czasu do czasu na boki. Kiedy z lewej strony pojawił się cienisty ni to park, ni to lasek, zwolniłam jeszcze bardziej i wtedy go ujrzałam. Dom sam w sobie nie był piękny, ot zwykła piętrowa kamienica z czerwonej cegły, ale było w nim coś „uduchowionego” . Cały błyszczał, jakby był skropiony kroplami rosy mieniącymi się w słońcu, a szyby w oknach lśniły, jakby je ktoś przed chwilą umył i jeszcze były wilgotne!
Dom bardzo mi się spodobał, więc postanowiłam zapamiętać to miejsce. Poszło mi to tym łatwiej, że jakieś trzysta metrów dalej stał mały market o znanej nazwie. Za drugim razem, kiedy wjeżdżałam do N., musiałam się zamyślić, bo przegapiłam to miejsce z czerwoną kamienicą, a do domu wracałam inną drogą. Kilka dni później jechałam tam z moim mężem i miałam możliwość obserwowania okolicy z siedzenia pasażera. Dom pojawił się przed moimi oczyma, choć wydawało mi się, że stał jakby bliżej drogi niż poprzednio. Kiedy minęliśmy market, zapytałam męża, czy zauważył ten budynek w lasku, a wtedy on po patrzył na mnie zdziwiony:
– W jakim lasku, jaki dom?
– No mijaliśmy go przed chwilą jakieś trzysta metrów przed sklepem... – powiedziałam niepewnie.
– Wiesz co, ty masz albo zwidy, albo żarty sobie ze mnie robisz! – burknął obrażony i na tym skończyła się nasza rozmowa.
I tak już było prawie do końca mojej kuracji, raz widywałam „mój” dom w pełnym świetle, a kiedy indziej przegapiałam go, albo nie potrafiłam odnaleźć. Trochę mnie to dziwiło, ale w końcu doszłam do wniosku, że chyba jestem trochę roztargniona, bo takie częste wyjazdy są męczące. Kiedy pozostały mi tylko dwa dni do końca zabiegów, w lecznicy pojawił się ktoś całkiem nowy. To była pani Maria, osoba mniej więcej w moim wieku. Ponieważ tego dnia musiałam czekać na swoją kolejkę około godziny, więc prowadząc luźną rozmowę, szybko znalazłyśmy wspólny język.
Okazało się, że Maria jest miejscowa, dlatego zapytałam ją o ten dom stojący na granicy miasta. Ku mojemu zdziwieniu, ona aż podskoczyła, kiedy usłyszała moje pytanie.
– Naprawdę go widziałaś? Naprawdę? – nie mogła uwierzyć w to, co mówiłam przed chwilą.
– Czy coś się stało? Może palnęłam coś głupiego, to przepraszam... – jęknęłam przerażona. – Może źle zapamiętałam, może to było w innym miejscu... – próbowałam ratować sytuację, żeby nie narazić się swojej nowej znajomej.
– Dziewczyno, ten dom nie istnieje! A właściwie istniał, tyle że dawno temu, pod koniec wojny, został trafiony jakąś paskudną bombą i zniknął, jakby wyparował, tak mówiła moja babcia, a mama dodawała zawsze, że tam zginęło wiele ludzi. Wiesz, może to głupie, co teraz powiem, ale podobno ludzie widują go czasem... – powiedziała.
W drodze powrotnej zatrzymałam się koło przygranicznego lasku. Domu tym razem nie zobaczyłam, ale w miejscu, gdzie powinien był się znajdować, ujrzałam w ziemi ogromny lej, jakby ktoś wyrwał tę kamienicę z ziemi razem z fundamentami. Najdziwniejsze, że w zagłębieniu tym nie rosły żadne drzewa czy krzewy, tylko aksamitna trawa o długich źdźbłach.

Komentarze

Dodaj komentarz