Ireneusz Stajer
Eugeniusz Krajcer adwokat i alpinista. Przyjaciel świętej pamięci Jerzego Kukuczki. Obu panów połączyła miłość do gór. Spotykali się w rodzinnym gronie towarzysko. Spędzali razem nawet sylwestry.
W przyszłym roku minie pół wieku, odkąd pan Eugeniusz pierwszy raz ruszył z całym ekwipunkiem w Tatry. Już na samym początku, w drodze na Zamarłą Turnię (2179 m n.p.m.) we wschodniej grani Świnicy, poznał grozę pionowych jak biczem strzelił ścian.
- W pewnym momencie urwał się uchwyt. Dzięki właściwej asekuracji nie spadłem kilkaset metrów w dół. Zawisłem na linie, co uratowało mi życie – opowiada alpinista. Niebezpieczna przygoda nie odwiodła go od taternictwa. Przeważyła ciekawość, satysfakcja zdobywania i wytyczania najbardziej ekstremalnych ścian. Odrobiny strachu nie da się wyzbyć całkowicie. Dobrze, bo to chroni przed brawurą skłaniającą człowieka do nierozważnych kroków.
- W Beskidy chodziłem oczywiście znacznie wcześniej. W czasach studenckich przebyłem z kolegami całe polskie góry - od Sudetów po Bieszczady. Ale to było za mało. Po drodze widzieliśmy ludzi wiszących na ścianach. Chcieliśmy robić to co oni – podkreśla mecenas, absolwent Uniwersytetu Poznańskiego. Pochodzi z Siemianowic Śląskich. Przez jakiś czas był prokuratorem między innymi w Cieszynie, gdzie zamieszkał zauroczony pięknym miastem i bliskością gór. W Jastrzębiu-Zdroju od lat prowadzi kancelarię adwokacką. Bronił w wielu głośnych sprawach.
Jak rodziła się przyjaźń
Na studiach zaprzyjaźnił się z Markiem Pronobisem. Uznanym dziś alpinistą i himalaistą, profesorem Politechniki Śląskiej. - Zrobiliśmy kurs taterniczy najpierw skałkowy w Jurze Krakowsko – Częstochowskiej, potem w Centralnym Ośrodku Szkolenia PZA Betlejemka na Hali Gąsienicowej. Trafiliśmy do Akademickiego Klubu Alpinistycznego w Katowicach - wspomina prawnik.
Odtąd zaczęła się jego piękna, wspinaczkowa przygoda. W każdą niedzielę pobudka o godzinie 5 rano, potem tramwajem do dworca kolejowego w Katowicach, następnie pociągiem do Zawiercia, a stamtąd autobusem na skałki. Do Rzędkowic, Podlesic, Mirowa i innych urokliwych miejsc, gdzie dominowały cudowne skałki, ostańce o wysokości 20 – 30 metrów. Już w pociągu opanowanym przez łojantów, czyli pasjonatów wspinaczki było wesoło.
- Sami swoi: Jurek z żoną Celiną, Marek Pronobis, Duśka Gelner obecnie Wach, Zbyszek Wach, Bożena i Andrzej Hartmanowie, Michał Gabryel, Wojtek Dzik, Irka Kęsa, Krzysiek Wielicki, Aćka i Marek Łukaszewscy, Rysiek Pawłowski, Wojtek Kurtyka, Walek Nendza, Paweł Palus, Janusz Mazurkiewicz, Zbyszek Terlikowski i wielu innych – wylicza nazwiska wielkich himalaistów. W luźnej, ale nie pozbawionej ekscytacji atmosferze, nawiązywały się przyjaźnie, które trwają do dziś. - W czasie tych dojazdów na skałki narodziła się moja przyjaźń z Jurkiem – dopowiada Eugeniusz Krajcer.
Szkoła Alpinizmu w Chamonix
Dzięki przynależności do klubu wyjeżdżał na obozy w Alpy Karnickie i Julijskie czy Dolomity, wspinając się w zespołach dwu, czasem trzyosobowych. Jako jedyny Ślązak, w 1972 roku został zakwalifikowany do szkoły Alpinizmu UCPA w Chamonix. - Dla nas chłopaków z Bloku Wschodniego to było niesamowite przeżycie. Warunki ekskluzywne, wyśmienita śródziemnomorska kuchnia. Dostaliśmy najnowocześniejszy sprzęt wspinaczkowy – zaznacza taternik.
Wspinali się z instruktorami na ścianach różnej trudności w okolicy Mont Blanc. Ukoronowaniem było wejście drogą klasyczną na najwyższą górę Europy (4810 m). - Tam w Chamonix, ku wielkiej mojej radości spotkałem Jurka. Był na obozowisku, razem z innymi najlepszymi wówczas polskimi alpinistami, przygotowywali się do wejścia na najtrudniejsze ściany. Same tuzy, między innymi Janusz Kurczab, Marek Łukaszewski, Andrzej Tarnawski, z którym się zakolegowałem. Ja zwykły kursant, oni – sławy alpinizmu. Jurek przedstawił mnie, jako swego przyjaciela – opowiada pan Eugeniusz.
Przychodził do obozowiska najwybitniejszych polskich wspinaczy z przekonaniem, że wśród nich zrozumie całą prawdę o górach. - Opowiadali o pięknych wejściach, czułem się jak równy z równymi. Zachowałem zdjęcie całej grupy z egzemplarzem „Paryskiej Kultury”, zakazanego wtedy w Polsce periodyku propagującego ideę wolnej ojczyzny. Spotykaliśmy się też z opozycjonistami Markiem Głogoczowskim i Barbarą Kozłowską. Gdyby dowiedzieli się o tym esbecy, wylaliby mnie z pracy. A właśnie dostałem etat w prokuraturze – przyznaje jastrzębski prawnik.
Jak przemycałem Kukuczkę
On też jednak mógł im czymś zaimponować. - Francuzi wyposażyli nas, kursantów w sprzęt wspinaczkowy, o którym trudno w Polsce było wtedy marzyć. Buty, kaski, uprzęże, aluminiowe karabinki, czekany, raki najwyższej próby. W naszym kraju panowała wówczas pod tym i wieloma innymi względami przerażająca mizeria. Posiłkowaliśmy się manufakturą. Wszystko wytwarzali sami alpiniści domowym sposobem. Koledzy wykuwali raki i haki wspinaczkowe, używaliśmy ciężkich stalowych karabinków. Moja pierwsza sizalowa lina zerwała się pod statycznym obciążeniem w czasie zjazdu, dobrze, że była dodatkowa asekuracja – oznajmia.
Jerzy Kukuczka i pozostali alpiniści najbardziej zazdrościli naszym kursantom posiłków. -Przemycałem Jurka, a potem też innych na salę jadalną. Francuzi nie protestowali, gdy wyjaśniłem kim są moi koledzy i jakie drogi pokonują w Alpach. Potem Jurek coraz częściej wyjeżdżał na wielkie wyprawy. Nie można było już go spotkać w skałkach – zapamiętał prawnik.
Rady mistrza
Ktoś kiedyś powiedział, że jak w 1974 roku Kukuczka wchodził na Mount McKinley (Alaska, 6194 m n.p.m., najwyższy szczyt Ameryki Północnej – przyp. red.) nie zapowiadał się na tak wybitnego himalaistę. - To nieprawda. Jurek zaczął się wspinać cztery lata wcześniej zanim się poznaliśmy w 1970 roku. Kolega z podwórka, chyba Bolek Pawlak pokazał mu skałki, którymi się zafascynował. Tak jak inni, zapisał się do harcerskiego klubu taterniczego – mówi pan Eugeniusz. Kukuczka od początku był wielki: już wtedy, gdy wchodził na skałki, których skala trudności jest od 3 do 7 stopni. Zawsze wybierał ekstremalne drogi.
- Wchodził na pionowe ściany, pokonywał przewieszki, jak gdyby nie było przyciągania ziemskiego. Nikt tak nie potrafił się tak wspinać. Wszyscy podziwiali Jurka, wielu mu zazdrościło, rodziła się legenda – uzmysławia pan Eugeniusz. Pamięta swoje pierwsze wejście na ściankę Młynarza w Podlesicach, która wydawała się nie do zdobycia, udało się dzięki zachęcie i wskazówkom właśnie Jurka. Potem wielokrotnie, gdy było trudno powtarzał sobie w myśli rady mistrza, i pokonywał napotykane na trasie problemy.
- Jurek kojarzy mi się ze wszystkim, co wiąże się z górami, wspinaczką, wieloletnią przyjaźnią. On już himalaista, o ustalonej renomie w środowisku, ja, młody prawnik, który dopiero zaliczał kurs skałkowy. Właśnie tu, na Jurze Krakowsko – Częstochowskiej. Trudno powiedzieć, dlaczego obdarzyliśmy się tak wielką przyjaźni... Od razu się polubiliśmy, rozumieliśmy się doskonale – zastanawia się prawnik.
Twardy śląski góral
Jurek był twardym śląskim góralem. Małomówny. Urzekał spokojem i rozwagą. Kochał życie i lubił dobrze zjeść, co może kłócić się z tym, że był raczej introwertykiem. Pod tym względem bardzo podobnym do Jurka jest jego syn Maciek. Młodszy Wojciech wspina się w górach, zdobył nawet Mount Everest. - Kiedyś wracam z Markiem Pronobisem z Jury. Piękny letni dzień, upajam się wspomnieniem zapachu dolomitowej skały przemieszanego z zapachem ziół. Jestem szczęśliwy, znów mogę się wspinać, po raz pierwszy po kontuzji kręgosłupa. To już 40 sezon. Spotkaliśmy Wojtka Kukuczkę, ładnie wchodził po skałce. Przypominał Jurka – adwokat zawiesza głos.
Smakołyki z Indii i Nepalu
Z Jerzym i Celiną spotykali się w Istebnej lub w swoim cieszyńskim domu. Potem Kukuczkowie zamieszkali w Katowicach. - Piękne były zabawy sylwestrowe w Istebnej. Jurek osobiście odpalał race i rakiety w Nowy Rok, szalała cała wioska.
Jurek, który wiele miesięcy spędzał w ekstremalnych warunkach bardzo smakował chwile, gdy był z Celiną, synami Maćkiem i Wojtkiem, całą rodziną a także z przyjaciółmi – wspomina Eugeniusz Krajcer.
Ludzie ciągnęli do Kukuczków z różnych stron. Jurek pamiętał, żeby przywieźć, a to całą walizkę najdziwniejszych indyjskich ogni sztucznych, a to nieznane nam smakołyki z Indii, Nepalu.
- Ostatni wspólny sylwester w Istebnej przypadł na czas, gdy śnieg sięgał prawie po pas, a przysiółek Wilcze, gdzie teraz znajduje się Izba Pamięci Jerzego Kukuczki bronił się przed przyjazdem rozbawionych gości sylwestrowych. Kilkumetrowe zaspy unieruchomiły samochody na leśnej drodze. Po wydostaniu się z aut okazało się, że wszyscy jesteśmy gośćmi Celiny i Jurka. Porzucając nasz pojazd w zaspie, dobywając jedynie małą jeszcze wówczas córkę Sandrę oraz szampany wesoło, gromadnie brnąc w śniegu zdobywaliśmy wzgórze i dotarliśmy do rozświetlonego domu, przed którym Jurek wbijał pochodnie – uśmiecha się adwokat.
W jednym z aut, które utknęło w śniegu był alpinista, autor książek Wiesław Lipiński z żoną. Przyjechali z Wiednia, robiąc gospodarzowi niespodziankę. Wspomnieniom wspólnych wypraw nie było końca. W takie scenerii i pod wpływem okoliczności Jurek nieprzeciętnie silny, czasem nawet wydałoby się osobny – pozostający ze swoimi problemami mężczyzna chwilami miękł.
Słuchali relacji
- Wtedy w tych nielicznych momentach, w obecności Celiny i jej sióstr odsłaniał nam kawałek tego, czego silnie strzegł na co dzień. Dzielił się swoimi emocjami, myślami, tym co czuł i czego się czasami bał, gdy był sam na sam z górą. Nie zdarzało się to często, ale tak się składało, że zawsze w Istebnej, a my słuchając go czuliśmy się wyjątkowo. To było jak zaglądnięcie przez wąską szczelinę do tajemniczej, zakazanej i niedostępnej przestrzeni – zamyśla się prawnik.
Jerzy był łakomczuchem. - Pamiętam, jak zajadał się przyrządzanymi u mnie w domu potrawami. Z ostatniego spotkania utkwiło mi w pamięci jak chwalił szczególnie w specjalny sposób przyprawiony i upieczony przez moją żonę Danajkę chudy boczek. Ten przysmak dobrze pasował do męskiej siły i witalności Jurka, którą wprost emanował – zapewnia adwokat.
Tak, Kukuczka kojarzy mu się jednak najbardziej ze spotkań w Istebnej. - Z zapartym tchem słuchaliśmy relacji z każdej wyprawy. Były kończone góralskimi śpiewami przy ognisku.
Moja córka Sandra nauczyła się od Jurka góralskiej piosenki zatytułowanej „gorzałeczko ciotko moja”. Wielka była konsternacja w przedszkolu, gdy nasze dziecko w ramach popisu zamiast piosenki o misiach czy serduszkach zaśpiewało piosenkę o... piciu gorzałeczki, zdradzając zresztą źródło jej pochodzenia – uśmiecha się pan Eugeniusz.
Komar nosił Kukuczkę
Wielkim wyróżnieniem i przyjemnością było dla Krajcerów zaproszenie ich przez Kukuczków na Bal Mistrzów Sportu w Warszawie. - Pojechaliśmy w czwórkę do Hotelu Europejskiego. Jurek był u szczytu sławy. Zdobył wszystkie ośmiotysięczniki. W corocznym Plebiscycie Przeglądu Sportowego na najlepszego sportowca w Polsce 1987 roku zajął drugie miejsce. Nie zapomnę tego balu. Bawiliśmy się w towarzystwie największych gwiazd polskiego sportu. Ireną Kirszenstein-Szewińską – opowiada.
Tam Eugeniusz i Danajka poznali wielkiego odkrywcę i pisarza zamieszkałego we Włoszech Jacka Pałkiewicza – twórcę Szkoły Przetrwania, odkrywcę źródeł Amazonki. Przy stoliku siedzieli między innymi z Jackiem Wszołą. - Jurek na balu był szczególnie fetowany. Pamiętam, jak nosił go na plecach wielki także wzrostem złoty medalista olimpijski Władysław Komar. Jurek był tak oblegany przez wszystkich, że z trudem udawało mu się zatańczyć. Wracaliśmy rozbawieni, śmiejąc się i komentując „sytuacje balowe” – wskazuje pan Eugeniusz.
Do dziś ma kartki, w których Kukuczka informował o wejściach na poszczególne szczyty. - Wydawało mi się, że Jurek jest niezniszczalny, nieśmiertelny. Pamiętam moją rozmowę z Jurkiem przed wyjazdem na jego ostatnią tragiczną wyprawę na Lhotse. Powiedziałem wtedy, Jurek, tobie nic nie może się stać. Nawet nie wiem czemu padły te słowa – znowu zamyśla się jastrzębski adwokat.
Cały artykuł przeczytacie już pojutrze (7 sierpnia) w środowych „Nowinach”.
Komentarze