Ireneusz Stajer
Na co dzień pracuje w transporcie. Dzięki uprzejmości szefa, który zgodził się na bezpłatny urlop, mógł pielgrzymować. W Santiago de Compostela był już cztery razy. W tym roku po raz pierwszy przeszedł całą trasę – 1 czerwca opuścił progi swojego domu w Jankowicach rybnickich, by wcześnie rano 25 września uklęknąć przed grobem apostoła św. Jakuba. Pokonanie blisko 3600 kilometrów zajęło mu 111 dni forsownego marszu.
- Cóż rzec, jestem. Udało się i Bogu dzięki! I chyba nic więcej, poza tym że to nie koniec. Jeszcze dziś rano wyruszam nad ocean. Nuestra Señora de la Barca, to bodaj najbardziej wysunięte na zachód sanktuarium maryjne w Europie. Thank you all, gracias a todos, grazie a tutti, hvala vsem,ďakujem všetkým – oznajmił u celu Krystian Schatton. Nie było euforii jak za pierwszym, drugim razem. W głowie kotłowały się myśli, że zwyciężył samego siebie. Serce wypełniała radość.
- Nie uważam, że zrobiłem coś nadzwyczajnego. W drodze pisałem na Facebooku relacje z różnych miejsc. Dzieliłem się swoimi przeżyciami. Fotografowałem ludzi, kościoły i katedry, miasta, góry i przyrodę, która zniewala swym pięknem – opowiada Krystian. Przebył na swych nogach Morawy, Austrię, Bawarię i Szwajcarię. Przeciął z wschodu na zachód Francję, a granicę hiszpańską przekroczył w Kraju Basków. Stamtąd do celu było jeszcze 800 kilometrów.
Po powrocie do Jankowic zaprosił sąsiadów i znajomych. Przyjechał kolega z Chorzowa. Goście wypytywali o każdy dzień pielgrzymki. Obejrzeli zdjęcia na monitorze telewizora.
Camino znaczy droga
Spotykam się z Krystianem w jego domu, skąd wyruszył w drogę. Po hiszpańsku camino to polskie „droga”. Mama pątnika robi pyszną, orzeźwiającą herbatę imbirową. Kładzie na stole kołocz i ciasto drożdżowe, którymi częstowała sąsiadów. Tata pielgrzyma właśnie wrócił z grzybobrania. Krystian rozkłada na stole cztery książeczki pełne pieczątek – okrągłych, kwadratowych, prostokątnych, nieregularnych oraz w kształcie muszli, symbolizującej Camino. To dowody, że pielgrzym ukończył poszczególne etapy drogi. Takie pieczątki przybijają w kościołach czy schroniskach dla pątników. Pierwszą otrzymał w zamku w Chałupkach. Pieczątka z katedry św. Wacława w Pradze jest bez nazwy, dlatego nasz bohater własnoręcznie dopisał ją na marginesie.
Słynną muszlę można spotkać w różnych miejscach. Ostatnio widziałem ją na drzewie w naszym Ojcowie. To znak, że już stąd prowadzi szlak do Santiago. Wielu turystów wypatruje muszli św. Jakuba, nieliczni biorą na barki wyzwanie, którego podjął się Krystian Schatton. Pielgrzym z Jankowic wyciąga plecak, towarzyszący mu podczas Camino. Miał w nim mnóstwo rzeczy, nie wszystkie okazały się potrzebne.
- Jeszcze na Morawach pozbyłem się pliku map. Zostawiłem sobie jedną, bo złapałem fajną aplikację na telefon. Później zrezygnowałem z namiotu. Zrobiło się dużo lżej – zaznacza Krystian.
Zaczynam wszystko od nowa
Camino to niewątpliwie przeżycie duchowe. - Zawsze wracam stamtąd inny. Pozostawiam cały bagaż swoich spraw, codzienności. Czuję się szczęśliwy, lekki, wolny. Oczywiście, że mam intencje, o których nie chciałbym mówić. Swoje prośby przekazują mi także różni ludzie, na przykład koledzy z pracy. Wracam i zaczynam wszystko od nowa. Nic nie gwarantuje resetu bardziej niż Camino – stwierdza jankowiczanin.
Jest jeszcze druga strona medalu, bardziej zwyczajna. - Lubię wyzwania. Kiedy przez pięć godzin siedzisz w szoferce, chcesz zabić monotonię. Przy siedzącej pracy można dorobić się brzucha, na którym da się postawić kufel piwa – śmieje się Krystian. Sam jest postawnym mężczyzną. Wielodniowy, forsowny marsz głównie po górach, jest takim wyzwaniem i służy zdrowiu. Kiedy wrócił do domu, musiał wyrzucić wszystkie spodnie i kupić o cztery numery mniejsze
- Lubię też poznawać ludzi, a zwłaszcza obcokrajowców. Camino daje taką szansę. Można iść całkowicie samemu, co też mi odpowiada. Na wszelki wypadek kupiłem sobie busolę, której nie użyłem jednak ani razu. Unikałem noclegów w lasach. Zawsze schodziłem do wsi czy miasteczek, gdzie można było się przespać w schronisku, a nawet w kościele – przyznaje pielgrzym.
Nocleg w kościele
Taką przygodę miał we Francji. Napotkany ksiądz polecił mu stary, kamienny kościółek, gdzie głowę do snu mogą złożyć utrudzeni pątnicy. - Nigdy wcześniej nie spałem w świątyni. Na szlaku apostoła Jakuba we Francji takich kościółków, gdzie można spędzić noc jest więcej. Jeden to nawet wysprzątałem – mówi Krystian Schatton. Jak dodaje, na drzwiach często wiszą informacje o godzinach nabożeństw lub, że kapłan odprawi mszę na życzenie wiernych.
- Tymczasem moi znajomi ostrzegali przed zamkniętymi kościołami w tym kraju i obojętnością religijną. Na moim francuskim szlaku do Santiago spotkałem zupełnie coś innego. Wszystkie kościoły były otwarte. W mszach uczestniczyło sporo ludzi, było wśród nich wielu młodych Francuzów. To było miłe zaskoczenie. Widać, że Francja, przynajmniej ta na prowincji odradza się pod względem religijnym – zauważył jankowiczanin.
Największe kadzidło świata
W dawnych czasach spanie w kościołach było czymś normalnym. W samym środku katedry w Santiago de Compostela, zbudowanej na planie krzyża, wisi największe kadzidło świata. Oprócz relikwii apostoła Jakuba, stanowi jedną z głównych atrakcji przyciągających do miasta tłumy pielgrzymów i turystów. - W katedrze nocowało kiedyś tak wielu pątników, że wokół roznosił się nieprzyjemny zapach. A w wiekach średnich ludzie nie myli się tak często jak dziś... Kadziło skutecznie oczyszczało atmosferę. Wszystko jasne – uśmiecha się Krystian.
Nosi ono galicyjską nazwę Botafumeiro. Portal Ekumenizm.pl tłumaczy, że pochodzi ona od słowa „botar” oznaczającego m.in. „wyrzucać” oraz „fumeiro” („fume”), czyli dym. Waży około 40 kilogramów i
właśnie ze względu na to oglądanie bujającego się kadzidła wiąże się z ogromnym wrażeniem.
Pielgrzymują od IX wieku
- W Austrii zdarzyło mi się zasnąć w pobliżu cmentarzu. O 5 rano kobiety przyniosły kwiaty na groby. Kiedy mnie jedna zobaczyła, podniosła larum. Wytłumaczyłem po niemiecku, że jestem pielgrzymem – relacjonuje jankowiczanin.
Sympatycznie wspomina spotkania z mieszkańcami oraz innymi pątnikami. Spotkał się z ogromna gościnnością świeckich i księży. Trzy razy został zaproszony przez zupełnie obcych ludzi, m.in. Annę i Guentera w Austrii, na nocleg do domu. Dwa razy miejscowi dali mu trochę pieniędzy. - Nie mogłem odmówić, by ich nie obrazić. Za pierwszym razem obdarował mnie ksiądz na Morawach. Drugi raz w Szwajcarii zatrzymał się kierowca i wręczył mi z 10 franków – wylicza Krystian.
- Momentami czułem się jak pielgrzym w dawnych wiekach – przyznaje. Początki kultu religijnego w Santiago sięgają IX stulecia. Pierwszym udokumentowanym pątnikiem był francuski biskup Le Puy Godescalco. Ślady Camino z tamtego okresu znajdują się także na monetach Karola Wielkiego. Jednak największe nasilenie ruchu pielgrzymkowego przypada na XI – XIV wiek.
- Jednego razu kupiłem z Szwajcarem Sebastianem kurczaka z rożna. Rozpętała się burza. Jedliśmy go pod wiaduktem. Nagle Sebastian mówi: „może nie jest romantycznie, ale pomyśl tylko, że jakieś 500 lat temu ktoś inny mógł tu jeść kurczaka”. Wybuchnęliśmy śmiechem – wspomina Krystian.
Rozmowy w albergach
Najbardziej obleganym szlakiem jest Camino francuskie, które zaczyna się w Saint-Jean-Pied-de Port w Pirenejach Atlantyckich. Mówi się, że trasę można pokonać w miesiąc. W 2016 roku sztuka ta udała się Krystianowi w 28 dni. Teraz, mimo że szedł ze Śląska, Camino francuskie zaliczył w... 23 dni. Przy tym ponownie zwiedził wszystkie ważniejsze miasta w Kraju Basków, Kastylii i Galicji na terenie Hiszpanii. Dziennie połykał średnio 40 kilometrów, choć zdarzały się i 60 – kilometrowe odcinki.
- Moja droga powoli dobiega końca, generalnie zwolniłem przez ostatnie dni. Spotykając przez to teraz tych samych pielgrzymów, wieczory głównie spędzam razem z nimi, a to w barach, na mszy, czy po prostu na rozmowach w albergach, czyli małych schroniskach dla pielgrzymów – relacjonował.
Demian i Katerina
Na trasie spotkał przesympatyczną parę. - Demian, Niemiec z Argentyny i Katerina ze Słowenii szli ze mną do końca. Nie zawsze byliśmy razem, ale zawsze spotykaliśmy się na szlaku. Mimo, iż żegnaliśmy się parę razy. Z Arzúa wyruszyliśmy do Monte de Gozo, położonego 5 kilometrów przed Santiago. Działa tam polskie Centrum Pielgrzymkowe im. św. Jana Pawła II. Spędziliśmy tu razem piękny wieczór – rozpromienia się Krystian.
Dla zmarłego przyjaciela
Poznał też piękną, lecz tragiczną historię Vendi i Milana z Moraw oraz Słowaka Jozefa, którzy wyruszyli w drogę już w marcu. - Podczas mojego Camino w różnych miejscach znajdowałem ich wizytówki. Pierwszą w Brnie, gdzie wpisałem się do kroniki. Zastanawiałem się, czy szlakiem szli miesiąc temu, a może są dzień przede mną – opowiada.
Jakieś 100 kilometrów od Santiago, w Portomarin w schronisku zagadnął siedzącego przy stoliku w alberdze Anglika, który miał tę wizytówkę. - Zapytałem go czy to jego? Wskazał na dwoje młodych ludzi obok. Trafiłem na nich przez zupełny przypadek – oznajmia Krystian. Okazało się, że Wendi i Jozef wyszli na szlak z ciężko chorym przyjacielem Milanem, który jechał na wózku.
- Zmarł w Austrii. Wszyscy przeczuwali, że to jego ostatnia podróż. Postanowili kontynuować pielgrzymkę dla przyjaciela. Zdecydowali też, że zostaną podróżnikami i będą prowadzili blog – mówi jankowiczanin
Codziennie o godzinie 9 dzwoniła do niego na komórkę mama. - Pytałam, czy wszystko w porządku. Jak pierwszy raz poszedł na Camino z Francji, wieczorem notowałem miasta, w których był mój syn – uśmiecha się starsza pani.
Do tematu wrócimy w środowych „Nowinach”.
Komentarze