Żmija zygzakowata
Żmija zygzakowata

Przed wyjściem moja babcia wyciągała stare, zakurzone mocno pudło stojące zazwyczaj na szafie, w którym przechowywała chleb i wodę w butelce, poświęconą w dzień św. Agaty. Obie te poświęcone rzeczy miały ochronić nas od ukąszenia przez węże. Bardzo lubiłam ten rytuał. Trzeba było odgryźć kawałek twardego jak skała chleba i popić święconą wodą. Jakież było moje rozczarowanie, kiedy dowiedziałam się, że robimy to tylko w myśl zasady „strzeżonego Pan Bóg strzeże”, bo w żorskich lasach, przynajmniej w tej części, do której chodziłyśmy, nie trzeba było obawiać się węży, bo ich tam po prostu nie było. Nigdy nie spotkałam tam węża, nawet zaskrońca. Babcia wyjaśniła mi kiedyś, dlaczego tak było.
Dawno, dawno temu, kiedy lasy podchodziły niemal pod same mury miasta, na przyleśnych łąkach pasł się zawsze cały dobytek żorzan. Doglądało go zaledwie kilku nieletnich pastuszków. Grube mury, strażnik na wieży ratusza i spokojne czasy sprawiały, że życie w mieście i na pastwiskach płynęło spokojnie. Dlatego oczywistym zaskoczeniem dla mieszkańców miasta był fakt, że na łące za fosą zaczęły ginąć bez śladu najpierw gęsie pisklęta, potem i większe gęsi. Nikt obcy nie przyjeżdżał, ani też nie wyjeżdżał z miasta. Podejrzenie padło więc na biednych pastuszków. Pan burmistrz kazał dać im kilka batów i zagroził, że ukarze ich surowiej jeśli sprawa się powtórzy.
Nie minęło wiele czasu, jak zauważono, że krowy i owce tracą mleko, a jedna krowa nawet padła. Zamknięto biednych chłopców w ciemnicy, ponieważ podejrzewano ich o czary. Nie dano wiary słowom jednego z nich, jakoby widział olbrzymiego węża, grubego jak ramię dorosłego mężczyzny, dojącego krowę na pastwisku.
Pan burmistrz postanowił, że do chwili walnej rozprawy z pastuszkami bydło miało pozostać w oborach, dlatego, że nikt chętny do wypasania bydła mieszczan się nie zgłosił.
Na drugi dzień zaczęto w mieście szeptać, że w fosie pojawiły się węże, które wspinają się na mury obronne. Trzeciego dnia widziano je już na ulicach. Zagnieździły się potem w oborach i domostwach. Ludzie wpadli w popłoch, bo znikała żywność, padały krowy i owce. Tylko jeden chłopiec codziennie gnał swoją krowinę na łąkę pod lasem. Mieszkał on na Kościółku i miał na imię Maciek. Był sierotą po ubogim szewcu i wspólnie z matką wychowywał dwanaścioro młodszego rodzeństwa. Nie wydało mu się wcale dziwne, że węże go omijały, bo jego krowa miała na szyi stary, zardzewiały dzwoneczek, który miał ją strzec od złego. Tak zapewniła go siwa, i przygięta do ziemi staruszka, którą kiedyś, późną jesienią, spotkał na pastwisku. Starowinka wsparta na kiju opędzała się od psów, a chłopiec pośpieszył jej z pomocą. Nakarmił babkę swoją wieczerzą i zabrał na nocleg do domu. Jakoś nieszczęśliwe się złożyło, że staruszka jeszcze tej samej nocy rozchorowała się. Szewcowa i Maciek czuwali przy niej na przemian, aż wróciła do zdrowia. Chciała się im babina odwdzięczyć za dobre serce, ale miała tylko ten stary, pordze­wiały i pogięty dzwonek krowi, więc dała go chłopcu na odchodnym. Kiedy Maciek zorientował się, że staruszka odchodzi, z okrzykiem „Babciu zostań!” wybiegł za nią na podwórko, ale starowinki już nie było. Pobiegł zaraz do najbliższej furty, ale i tam jej nie spotkał, zniknęła jak kamfora!
Czy Maciek spotka jeszcze babulkę, którą tak serdecznie polubił? Dowiecie się, drodzy Czytelnicy za tydzień.

PS. Zapewne nasi Czytelnicy pamiętają opowieść braci Grimm o szczurołapie z Hameln (Niemcy, Saksonia), który nie otrzymawszy zapłaty za wyprowadzenie gryzoni z miasta, w ten sam sposób wyprowadził wszystkie dzieci w nieznane i wszelki ślad po nich zaginął. W średniowieczu działali podobno oprócz szczurołapów, także specjaliści od wyprowadzania węży i robili to tylko sobie znaną metodą. Obawiali się jednak węża, który potrafił gwizdać. W takiej sytuacji nie przystępowali do pracy nawet za bardzo wielkie pieniądze, gdyż walka z takim wężem oznaczała śmierć człowieka pragnącego go poskromić.

Komentarze

Dodaj komentarz